Wenecja 2014: Cisza przed burzą
W zeszłym roku wenecki festiwal wygrał film dokumentalny. Nie było o nim głośno, włoska "Sacro GRA" nie zrobiła też dużej kariery w kinowej dystrybucji. Wiele mówiło się tylko o zmianie kursu i o nowej polityce, którą owa wygrana miała zainicjować. Czy takowa rzeczywiście weszła w życie i zmieniła festiwal?
Uznajmy, że albo jest za wcześnie, by o tym mówić, albo zeszłoroczna nagroda była wyłącznie incydentem (nie chcę używać słowa pomyłką i kwestionować decyzji międzynarodowego jury). Ciekawy jest za to fakt, że - skoro czas na podsumowania - dziennikarze współpracujący z festiwalowym wydaniem magazynu "CIAK" znów do roli faworyta wytypowali dokument.
"The Look of Silence" Joshuy Oppenheimera znajduje się na pierwszym miejscu na liście potencjalnych weneckich laureatów. Niezłe oceny ma też włoski film o mafii "Anime Nere" Francesco Munziego, wysokie noty zebrała "Red Amnesia" Wanga Xiaoshuai i najnowszy film Roya Anderssona "A Pigeon Sat on a Branch Reflecting Existence". Otwierający festiwal "Birdman" Alejandro Gonzalesa Innaritu prócz tego, że podoba się krytykom, znalazł się też na pierwszym miejscu listy sporządzonej przez czytelników wspomnianego powyżej magazynu.
Zanim jednak przyjdzie czas na konfrontację przewidywań z finałowymi decyzjami jury, wypada się znów przyjrzeć Jamesowi Franco, który w piątkowe popołudnie odebrał w Wenecji Jaeger-Le Coultre - Glory to the Filmmaker Award. Franco przyjechał na festiwal ze swoim najnowszym filmem - kolejną adaptacją powieści Williama Faulknera. "The Sound and the Fury" z nim samym, Scottem Hazem, Ahną O'Reilly i Jacobem Loebem w rolach głównych to adaptacja bardzo klasyczna, ale niepozbawiona akcentów typowych dla Franco - reżysera hołubiącego filmowe eksperymenty. "Jestem aktorem od ponad dwudziestu lat, zagrałem wielu kiepskich i kilku absurdalnych produkcjach. Dzięki temu mogę sobie jednak pozwolić na to, żeby - jako reżyser - kręcić takie filmy, które uważam za interesujące i obsadzać się w rolach, których nikt nigdy mi nie zaproponował" - tłumaczył Franco decyzję sięgnięcia po powieść jednego z najważniejszych amerykańskich pisarzy.
W "The Sound and the Fury" aktor zagrał upośledzonego fizycznie i psychicznie Benjy'ego. Podczas konferencji prasowej zażartował, że zrobił to dla producenta, żeby było mu łatwiej sprzedać film z dużym nazwiskiem w obsadzie. Jeśli mogę polemizować, skłaniałabym się raczej ku stwierdzeniu, że Franco wcale nie żartował. Zwłaszcza, kiedy mówił, że nie lubi grać w filmach, które sam reżyseruje, bo bardzo sobie ceni relację między reżyserem a aktorem, a wchodząc w obie funkcje skreśla jej obecność w przedbiegach. Niestety widać też, że Franco nie przygotował się do roli, nie stworzył żadnej konkurencji dla ekranowego wizerunku Gilberta Grape'a i ograł postać Benjy'ego zestawem kliszowych gestów.
Adaptacja "The Sound and the Fury" jest najbardziej klasyczną spośród tych, które Franco ma w swoim dorobku, ale przez to i jedną z najlepszych. Reżyser twierdzi zresztą, i bardzo trafne jest jego rozpoznanie, że będąc wiernym literze powieści, jej mozaikowej, eksperymentalnej strukturze i poetyce fragmentu - zrealizował film bardzo współczesny. Urzeka wrażeniowość widoczna w "The Sound..." jak na dłoni w niemal każdym kadrze i w perfekcyjnym montażu. Franco jest stylistą i choćby zrobił film na pozór typowy i klasyczny, zawsze będzie w nim widać rękę reżysera. Niekiedy malującą jeszcze niezgrabne pejzaże, kiepsko prowadzącą aktorów po świecie przedstawionym, ale wskazującą, gdzie drzemie potencjał. Franco, który realizuje kilkanaście projektów naraz (do Wenecji przyjechał łysy i na konferencji pojawił się w czarnej czapeczce baseballowej, bo przygotowuje się już do kolejnej roli) idzie w dobrą stronę pielęgnując interdyscyplinarne podejście do sztuki.
Franco nie jest gołosłowny w swoich teoriach, nie jest też celebrytą, który pozuje na intelektualistę. Na każde zadane mu podczas konferencji pytanie odpowiadał wyczerpująco i mądrze, choć musiał się zmierzyć z dziennikarzami ciekawymi głównie tego, czym Franco się kieruje szukając aktorów i czy to obawa przed nieuchronnym upływem czasu skłania go do ciągłej pracy nad wieloma projektami równocześnie. "Praca na planie filmowym "Boskiego chilloutu" [reżyserowanego przez Davida Gordona Greena w 2008 roku] była dla mnie doświadczeniem przełomowym" - wyznał w końcu Franco. "Zdałem sobie sprawę, że najważniejsze jest czerpanie przyjemności ze swojej pracy. Nie chcę poddawać się torturom dla roli, źle się czuć na planie, pracować z ludźmi, z którymi nie łączy mnie wspólna wizja. Bycie reżyserem to jeden z najpiękniejszych zawodów świata i nie powinien się wiązać z bólem. Nawet, kiedy kręci się dramat, można czerpać przyjemność z pracy na planie, jeśli wykonuje się tą pracę z przekonaniem i miłością. To samo powtarzał Ingmar Bergman".
Nie tylko James Franco przywołał nazwisko jednego z mistrzów europejskiego kina. Na wenecki festiwal z filmem o Pier Paolo Pasolinim przyjechał sam Abel Ferrara. Jego "Pasolini" jest jednak dziełem niespełnionym, choć wyważonym. Gdybym miała dywagować powiedziałabym nawet, że owa skromność, którą na ekranie świetnie się ogląda, jest zasługą współpracy Ferrary z Mauriziem Brauccim (scenarzystą "Gomorry" i "Reality" Matteo Garrone). Zdaje się, że to on utemperował zapędy mistrza, który od paru dobrych lat roztacza w swoich filmach tandetne i pretensjonalne, metafizyczne pejzaże (vide "4:44. Ostatni dzień na Ziemi"). Willem Dafoe w roli Pasoliniego jest obsadzony fenomenalnie, ale głównie ze względu na swoje walory fizyczne. Podobieństwo między aktorem a reżyserem "Salo, czyli 120 dni Sodomy" (1975) jest nieprawdopodobne. Ferrara jednak ani nie poprowadził swojego aktora w odpowiedni sposób, ani nie opowiedział historii, która choćby ocierałaby się o obraz warty obejrzenia. Ferrara skupił się na kilku ostatnich miesiącach z życia Pasoliniego i na jego tragicznej śmierci. Nie pokazał jednak niczego, czego już byśmy nie wiedzieli lub nie mogli przeczytać w krótkiej i pobieżnej notce biograficznej.
Pasolini był skandalistą, artystą totalnym; zaangażowanym politycznie i społecznie egoistą, aktywnym homoseksualistą. W drugiej połowie lat siedemdziesiątych został brutalnie zamordowany podczas nocnej schadzki na plaży ze swoim młodym kochankiem. Fabuła filmu sprawia wrażenie pretekstowej, akcja jest spleciona z kilku przypadkowych sytuacji, rozmów i spotkań. Jej fragmentaryczność nie sprawia jednak wrażenia, że obcujemy z pełnowymiarowym, choć pokawałkowanym obrazem jakiejś całości. Film jest nieudolnym i nudnym zlepkiem obrazów. Widać, gdzie zszyciu uległa wizja Ferrary z typowym dla Braucciego luźnym stylem narracji zwykle stosowanym w celu kreacji zbiorowego bohatera. "Pasolini" był jednym z bardziej oczekiwanych filmów tegorocznego festiwalu, okazał się największym rozczarowaniem.
Kiepski był także najnowszy film Andrew Niccola ("Gattaca - szok przyszłości") - pokazywany w konkursie "Good Kill" z Ethanem Hawkiem, January Jones i Pakistanem w rolach głównych.Film miał duży potencjał, ale po porannym pokazie prasowym został wygwizdany przez publiczność. Historia, która miała być krytycznym komentarzem na temat ingerencji amerykańskich wojsk w konflikt na Bliskim Wschodzie obróciła się w apoteozę dobrego Amerykanina wykorzystywanego przez bezwzględny system. "Good Kill" zaczyna się dobrze, bo Niccol w początkowych sekwencjach udowadnia że wie, o czym opowiada i dba o obiektywność przekazu, kiedy obserwuje grupę żołnierzy siedzących w przyczepach na obrzeżach Los Angeles i strzelających do podejrzanych o terroryzm Pakistańczyków. Na monitorach zainstalowanych w bazie widzi krajobraz po bitwie, który wypełniają sylwetki niewinnych, przypadkowych osób - kobiet i dzieci - wykorzystywanych i zabijanych przez swoich bliskich lub przez niefortunny zbieg okoliczności.
Rozliczanie wojska z wykorzystywania dronów, bezzałogowych statków latających, jest stosunkowo świeże w amerykańskiej kinematografii, która jak zawsze stara się na bieżąco rozprawiać ze społeczno-politycznymi problemami.Spojrzeniu Niccola brakuje jednak dystansu do sprawy i to największy problem filmu. Mimo opowiadania o temacie stosunkowo nieogranym, Niccol popada w stereotypy. Fatalnie obsadza też dwie pierwszoplanowe role. Z January Jones (Betty z "Mad Menów") czyni dyżurną sfrustrowaną amerykańską kurę domową. Ethan Hawke jest nieautentyczny w roli majora Toma Egana odpowiedzialnego za pociąganie spustu; jego dramat jest wygrany w sposób drażniący i nieprawdziwy. Zaskakująco dobrze radzi sobie za to Zoe Kravitz jako porucznik Vera Suarez, choć jej postać jest wprowadzona do fabuły tylko po to, by Tom mógł udowodnić, że jest nie tylko uczciwym żołnierzem, ale i dobrym, kochającym mężem, którego nie skusi perspektywa gorącego romansu.Topornie wyreżyserowany "Good Kill" to film z nieprzemyślanym i pełnym klisz scenariuszem. Z listy pretendentów do Złotego Lwa można go skreślić w przedbiegach.
Anna Bielak, Wenecja