Veruschka: Nazywano ją najpiękniejszą kobietą na Ziemi
Światu znana jest pod pseudonimem Veruschka. Urodziła się jako Vera Gottliebe Anna, hrabianka Lehndorff-Steinort. Scena z kultowego filmu Michelangelo Antonioniego "Powiększenie", w której się pojawiła, uznawana jest za jedną z najbardziej zmysłowych w dziejach kina.
W Sztynorcie na Mazurach poza sezonem jest całkiem cicho. Tłumnie tu za to od czerwca do września, ale mało kto szuka śladów dawnej świetności wioski. Nie ma już stadniny, sadów, pięknego parku, choć kilkusetletnie dęby jeszcze stoją. Jest sypiący się pałac. Nie ma jego mieszkańców...
To tutaj pierwsze pięć lat życia spędziła Vera Gottliebe Anna, hrabianka Lehndorff-Steinort. Światu znana jako Veruschka. Wspomina ją informacyjna tablica i czasem można usłyszeć zdziwione: "O! To ta modelka z 'Powiększenia'!". Choć w filmie Antonioniego pojawia się może na 4 minuty i mówi jedno zdanie, scena z nią jest uznawana za jedną z najbardziej zmysłowych w kinie. A przecież Verze pisano całkiem inne życie.
Miała poślubić księcia, a nie błyszczeć na modowym wybiegu i srebrnym ekranie. Jej ojciec, hrabia Heinrich von Lehndorff-Steinort, był ostatnim z rodu, którego korzenie sięgały XIII wieku. Może Verze byłoby łatwej, gdyby w ogóle go nie zapamiętała - że kochał chabry, nosił ją na rękach i pokazywał odbicia słońca w kryształowym jeziorze, a gdy chciała złapać ptaszka, który skakał pod domem, kupił jej żółtego kanarka.
Ale jest i inne wspomnienie. Wysokie skórzane oficerki. Należały do Joachima von Ribbentropa, który ze względu na bliskość Wilczego Szańca, leżącego 20 km od Sztynortu, obrał sobie posiadłość Lehndorffów za swoją kwaterę.
"Ribbentrop był takim przyjacielskim wujkiem. Przywoził nam prezenty. Ale nie lubiłyśmy go" - opowiada Vera. "Krok w krok chodził za nim fotograf: zawsze musiałyśmy być ładnie ubrane, dostałyśmy od niego kucyka. Ale co możesz wiedzieć, będąc dzieckiem? Nic nie rozumiesz".
Jej ojciec pojmował o wiele więcej. W 1941 r. na froncie wschodnim był świadkiem masakry żydowskich kobiet i dzieci. Dołączył więc do niemieckiego ruchu oporu. I on, i jego żona uchodzili za przykładnych zwolenników Rzeszy, ale mieli co ukrywać. Choćby swój udział w planowaniu zamachu na Adolfa Hitlera. 20 lipca 1944 r. w Wilczym Szańcu wybuchła bomba - zginęła jedna osoba, rannych było sześć, Hitler jednak został tylko ranny.
Gdy obława na zdrajców dotarła do Sztynortu, hrabia zdołał uciec, skacząc z okna na piętrze. Jednak gdy dowiedział się, że - zamiast niego - hitlerowcy uwięzili jego córki i żonę Gottliebe, która była w zaawansowanej ciąży, sam oddał się w ręce gestapo. Został stracony 4 września 1944 r. Jego żonę zesłano do obozu, a dziewczynki trafiły do sierocińca. Tu otrzymały nowe imiona i nazwiska. Przygotowywano je do adopcji przez "patriotyczne" nazistowskie rodziny.
Matka odnalazła je dopiero po wojnie. W powojennych Niemczech nie było łatwiej. "Przez dekadę nikt nie zajmował się rozliczaniem nazistów - opowiadała Vera w wywiadzie. - Tułałyśmy się od miasta do miasta, od szkoły do szkoły, od przyjaciół do przyjaciół. Nie wiedziałam, dlaczego matka wciąż nas gdzieś wlecze, dlaczego nauczycielka w szkole, pokazując na mnie palcem, mówi: 'To córka mordercy'!". Gdy spłakana żaliła się Gottliebe, słyszała w odpowiedzi, że ma być dzielna i dumna z ojca - jest córką bohatera.
Wyśmiewana i prześladowana przez inne dzieci, zmieniała szkołę kilka razy. Odnalazła się dopiero w liceum artystycznym, które opisywała jako wybawienie. Wreszcie nikt nie wytykał jej palcami... Przy 1,83 m wzrostu Vera zawsze była najwyższa w klasie, ale tu w końcu wydawała się sobie piękna. "Masz wspaniałe nogi" - słyszała i wreszcie przestała się garbić. Gottliebe jednak zmarszczyła brwi, gdy usłyszała, że córka pragnie zostać malarką. "To nieżyciowe" - orzekła, Vera poszła więc studiować projektowanie tkanin.
"Spróbowałam, ale szybko zauważyłam, że to jest płaskie, powtarzalne, wzorem na tkaninie mogą być nawet kiełbaski. Wyjechałam do Florencji, by być bliżej projektowania mody - opowiadała. - I oszalałam z zachwytu: architektura, zachody słońca, piękni ludzie, cudowne jedzenie. Wszyscy patrzyli na mnie życzliwie i z zainteresowaniem - wciąż słyszałam: 'Che bella!'".
To tutaj spotkany na ulicy fotograf zasugerował, że powinna zostać modelką. Pojechała więc do Paryża, ale problemem znów okazał się wzrost - wysokie i chude dziewczyny nie weszły jeszcze w modę. "Jedź do Nowego Jorku, Amerykanie zawsze szukają czegoś nowego!" - poradziła jej Eileen Ford, szefowa jednej z najważniejszych agencji modelek i Vera niewiele myśląc wsiadła do samolotu. Jednak także za oceanem odbijała się od zamkniętych drzwi.
Sukces przyszedł po roku, gdy Vera zrozumiała, że musi wymyślić siebie na nowo. Najpierw zmieniła imię. "Veruschka brzmiało z rosyjska, ten kraj wszystkim się kojarzył z tajemniczością i egzotyką. Postanowiłam też wykorzystać swoją przeszłość, a nie od niej uciekać. Jestem trochę smutną arystokratką z Europy, która mówi z akcentem? OK, będę nią do kwadratu".
Na castingach zachowywała się tak, jakby nie zależało jej na zleceniu - od razu wzbudzała szacunek. Pytana o portfolio, wzruszała ramionami: "Po co mam nosić cudze zdjęcia, skoro interesuje mnie to, co właśnie ty zrobisz z moją twarzą?". Zadziałało i kalendarz Veruschki zapełnił się zleceniami. W ciągu dziesięciu lat pojawiła się na niezliczonych okładkach na całym świecie, nazywano ją nawet najpiękniejszą kobietą na Ziemi.
Pozowała najlepszym i nie bała się nietypowych wyzwań. Jak choćby wtedy, gdy Salvador Dali zmienił ją w rzeźbę przy pomocy... pianki do golenia. Jednak gdy nowa redaktor naczelna amerykańskiego "Vogue’a" kazała jej zrezygnować z egzotycznego wyglądu: ściąć włosy i być jak inne modelki, by "czytelniczki mogły się z nią utożsamić", Veruschka wzruszyła ramionami. "Nie ma mowy" - oświadczyła i postanowiła zakończyć karierę.
"Nie oszukujmy się, mimo tego blichtru modelka jest tylko wieszakiem na ubrania. Na sesjach zdjęciowych nikogo nie interesuje twoja opinia" - podsumowała po latach ten krok.
Być może coś wspólnego miała z tym depresja, która prześladowała ją przez większość dorosłego życia. Specjaliści, u których szukała pomocy, dopatrywali się przyczyn w traumatycznych doświadczeniach z dzieciństwa. W rezultacie nigdy nie założyła rodziny. Oddała się sztuce, angażując się tylko w autorskie projekty fotograficzne.
W 2005 r. zatęskniła za ojczyzną i przeniosła się do Berlina, wyrastającego na nową artystyczną stolicę świata. Po latach uciekania od przeszłości postanowiła przywrócić pamięć ojcu, zapomnianemu bohaterowi ruchu oporu. I wreszcie, po 63 latach nieobecności, zdecydowała się odwiedzić Sztynort.
Poznała każde drzewo, każdy stopień zrujnowanych, dębowych schodów pałacu. Razem z Polsko-Niemiecką Fundacją Ochrony Zabytków Kultury organizuje fundusze na renowację dawnej posiadłości - być może powstanie tu muzeum pamięci rodu Lehndorffów. Szczegółami Vera nie zaprząta sobie głowy.
"Często budzę się już zmęczona, a mam przecież tyle do zrobienia! Na szczęście zawsze mogę liczyć na to, że kot poprawi mi humor. Zasadniczo cały dzień spędzam na myśleniu. Dzięki temu raz na jakiś czas robię coś konkretnego - film, obraz czy fotografię" - mówi. O emeryturze nie myśli. "Zabiłaby mnie!" - śmieje się.
Świat mody zresztą również nie chce dać jej odpocząć. Dwa lata temu, w wieku 78 lat, została twarzą kampanii młodzieżowej marki Acne, chociaż sama za młodością nie tęskni. "Wolę wyglądać interesująco, niż młodo" - tłumaczy.
MP