Reklama

Upał w kinie

"Susza wywarła wielkie spustoszenie. Maliny się kończą" - skarżyła się Mamoniowa, bohaterka "Rejsu" Marka Piwowskiego grana przez Wandę Stanisławską-Lothe. Oczy przed słońcem zasłaniał jej rozmówca, Jan Himilsbach, w roli Sidorowskiego. Upał jest stanem wyjątkowym. Prześwietla i radykalizuje, doprowadza do wrzenia krwi, sytuacji absurdalnych, czasem szaleństwa. Tworzy głębokie cienie w zakamarkach i spala otwartą przestrzeń. Łatwo szereguje bohaterów na tych lepiej i gorzej usytuowanych. Mówiąc krótko - od razu buduje świat wybitnych skrajności. A taką kondycję fizyczną (i psychiczną) najbardziej eksploatować lubi każda ze sztuk. Nic dziwnego więc, że w kinie niejednokrotnie napotykamy na filmy skupiające swą uwagę na tych szczególnych warunkach pogodowych.


"Żar ciała" (1981), reż. Lawrence Kasdan

Floryda, lata 80. Słońce bezlitośnie smaga już kolejny tydzień. Klimatyzatory nie wyrabiają. W tym piekielnym środowisku spotykają się Ned Racine (William Hurt) i Matty Walker (Kathleen Turner). On jest zawodowo prawnikiem, a hobbystycznie bawidamkiem. Ona - piękną i znudzoną żoną zamożnego biznesmena. Łączy ich nagłe i silne uczucie. Gorąc na tyle rozpala im głowy i zmysły, że wpadają na szatański pomysł pozbycia się jedynej przeszkody, która stoi na ich drodze. Jak łatwo się domyśleć - tą zawalidrogą jest mąż Matty.

"Wszystko idzie źle odkąd zaczęła się fala upałów. Ludzie ubierają się i czują inaczej, pocą się i budzą zrzędliwi. Wszyscy zapominają o zasadach, łamią reguły gry. Sądzą, że nikt ich nie złapie, bo trwa stan wyjątkowy" - mówi w jednej ze scen Oscar Grace (J.A. Preston), prawnik i przyjaciel Neda. I ma rację.

Reklama

"Żar ciała" to reżyserski debiut Lawrence'a Kasdana i jego wielki hołd oddany klasycznemu kinu noir z lat 40. Powtarza się wiele elementów. Tak w stronie wizualnej - od pokoi przesiąkniętych papierosowym dymem po głębokie cienie i ostre światło przebijające się przez okienne rolety, jak i fabularnej - historia od razu przywodzi na myśl "Podwójne ubezpieczenie" Billy'ego Wildera. Jedno z pewnością jest nowe i świeże - doskonałe zastosowanie motywu upalnej pogody, która idealnie pasuje do namiętnych scen pary kochanków, ale też świetnie współgra z zaciskającą się coraz mocniej pętlą intrygi.

"Upały" (2001), reż. Ulrich Seidl

Oryginalny tytuł filmu Ulricha Seidla to "Hundstage", czyli kanikuła. Nazywa się tak najbardziej upalny, letni okres, kiedy to Słońce znajduje się w gwiazdozbiorze Psa (stąd też inna nazwa tej pory - "pieskie dni"). Właśnie w tym czasie cesarze rzymscy organizowali igrzyska. Austriacki reżyser przedstawia w swym obrazie inne igrzyska - współczesne i międzyludzkie, odbywające się na przedmieściach Wiednia. Czas akcji jednak pozostaje ten sam. Na nowoczesnym osiedlu, otoczonym supermarketami i drogami szybkiego ruchu, stłacza się życie samotnych i nieszczęśliwych ludzi.

W długich, charakterystycznych dla dokumentalnego stylu Seidla ujęciach, poznajemy sześć przeplatających się historii. Każda uderza swoją wewnętrzną niemocą, wynaturzeniem i niewytłumaczalną tęsknotą. Dnie bohaterowie tracą na upalnym i bezowocnym lenistwie. W nocy podwyższona temperatura budzi demony alkoholu, seksu i agresji. Napięcie wzrasta z każdą godziną duchoty.

Dla Seidla "Upały" były fabularnym debiutem. Nie są jednak dziełem odmiennym od jego dotychczasowego dokumentalnego języka. Reżyser przyznawał w wywiadach wielokrotnie, że nie czyni różnicy między kinem dokumentalnym a fabularnym. Nagich - fizycznie i emocjonalnie - bohaterów podglądamy więc z bliska, często przyjmując perspektywę naturalistyczną.

"Upał" (1964), reż. Kazimierz Kutz

Gorąc doskwierać też może rządzącym. Z tego powodu pewnego słonecznego dnia do drzwi Starszych Panów puka premier i prosi, by pod jego nieobecność duet, jak to sprytnie przedstawiciel aparatu ujmuje, "rzucił okiem na całokształt". Władza bowiem wyjeżdża na wakacje. Jak na złość to wtedy właśnie do miasta przybywa Ambasador nienazwanego, egzotycznego kraju. Nie tak jednak wyobrażał on sobie powitanie swej szanownej osoby - brak przedstawicieli wierchuszki, wyludnione osiedla, totalne nieprzygotowanie gospodarzy. Sytuację muszą załagodzić Starsi Panowie. Na szczęście mają do pomocy żeńską Drużynę Przeciwudarową im. Kupały z Kaliną Jędrusik na czele.

Obraz Kazimierza Kutza, przy okazji jego komediowy debiut, jest swoistym filmowym przedłużeniem słynnego Kabaretu Starszych Panów stworzonego przez Jeremiego Przyborę i Jerzego Wasowskiego. W fabule dominuje abstrakcyjny i liryczny humor znany ze skeczów pary. W trudnym zadaniu zarządzania miastem wspomagają ich też inni aktorzy, którzy zasłynęli ze współpracy z Kabaretem - wymieniona już Kalina Jędrusik, ale także Wiesław Michnikowski, Barbara Krafftówna, Wiesław Gołas czy Zdzisław Leśniak.

"Upadek" (1993), reż. Joel Schumacher

William Foster jest zwyczajnym, amerykańskim obywatelem żyjącym w ogromnej metropolii, jaką jest Los Angeles. Los zdecydowanie mu nie sprzyja - Foster rozwiódł się, stracił pracę, a w dodatku przez to, że stoi w ogromnym korku, nie może dotrzeć na urodziny córki. I jeszcze ten upał. Żar dosłownie leje się z nieba. W aucie Billa wysiadła klimatyzacja, nie otwiera się szyba, a na spoconym karku co chwile ląduje brzęcząca mucha. Pocieszenia próżno szukać wśród towarzyszy niedoli - inni stojący w korku potrafią jedynie trąbić, krzyczeć i za grosz nie rozumieją idei obywatelskiej solidarności. Bohater opuszcza samochód, ale na niewiele się to zdaje - porozumieć się z kimkolwiek jest niezwykle trudno. Każdy dba jedynie o swój mały, prywatny interes. To wyzwala w Fosterze złość, która szybko przeradza się w czystą agresję i chęć zniszczenia.

Film Joela Schumachera nominowany był w 1993 roku do Złotej Palmy na festiwalu w Cannes. Reżyser w atrakcyjną, sensacyjną formę thrillera ubrał aktualną po dziś historię wyobcowanej i sfrustrowanej współczesnym światem jednostki, której bardzo mało brakuje, by w końcu wybuchła. Szczególnie w sytuacji, kiedy na dworze panuje tak dotkliwy skwar.

"Hydrozagadka" (1970), reż. Andrzej Kondratiuk

Bohaterowi "Upadku" z pewnością przydałaby się w krytycznej sytuacji pomocna dłoń Asa, polskiego superbohatera wykreowanego w filmie Andrzeja Kondratiuka. Nie jest jednak pewne czy peerelowski Superman podjąłby się wyzwania - tyle obowiązków czekało już na niego w jego rodzimym kraju. Podczas największych upałów w Warszawie zaczyna brakować wody. W niewytłumaczalny sposób znika z kranów. Za wszystkim, jak to w PRL-u, stoi oczywiście element obcy. To egzotyczny Maharadża Kaburu dobija właśnie ciemnych interesów z szalonym Doktorem Plamą.

Plan jest banalny - odparować wodę ze stołecznych zbiorników, przetransportować ją za pomocą wiatru nad wysuszone państwo zagranicznego towarzysza, zamontować nad pustyniami sieć balonów, przy czym każdy z nich ma utrzymywać lodówkę, z oziębionej tym sposobem chmury wytworzyć deszcz, który Maharadża przechwyci i sprzeda swojej spragnionej ludności po nieziemskich cenach. "Na każdym litrze ma pan centa" - przekonuje Plama. Do akcji jednak wkracza As.

"Hydrozagadka" wydaje się najbardziej absurdalną (momentami surrealistyczną) i groteskową spośród kultowych polskich komedii. Film pomyślany od początku jako "kompletny odlot" (wyrażenie reżysera) skutecznie zakpił z peerelowskich standardów życia, nowomowy i socrealistycznej sztuki, a w dodatku wykorzystał w ciekawy sposób schematy znane z popkultury amerykańskiej.

"Piknik pod Wiszącą Skałą" (1975), reż. Peter Weir

"Narodowe" kino australijskie, zapoczątkowane w latach 70. przez australijską Nową Falę, wielokrotnie korzystało z naturalnych uroków krajobrazu Antypodów. Skwarne, rozgrzane pustynie (2/3 kontynentu leży w klimacie suchym lub półsuchym) występowały w kontemplacyjnym "Walkabout" Nicolasa Roega, jak i w post-apokaliptycznej serii "Mad Max" George'a Millera. Pośród wielu dzieł warto jednak zwrócić szczególną uwagę na oniryczny obraz Petera Weira, który przyniósł jemu samemu, jak i całej kinematografii australijskiej, największy rozgłos.

Jest rok 1900 - symboliczny jeśli chodzi o historię Australii i chętnie przywoływany przez twórców. Z elitarnej szkoły dla dziewcząt w stanie Wiktoria wyjeżdża wycieczka uczennic i nauczycielek. Jadą pod Wiszącą Skałę - zalaną słońcem wulkaniczną formację skalną. Wtedy zaczynają się dziać rzeczy niezrozumiałe i niewytłumaczalne. Zegarki zatrzymują się, grupa usypia. Z nieba leje się okropny, mieszający zmysły żar. Trzy uczennice i jedna opiekunka idą pozwiedzać skaliste szczyty. Ze swej wyprawy już nie wracają.

Dramat Weira oparty został o książkę Joan Lindsay pod tym samym tytułem. W znakomity sposób łączy w sobie wyciszenie i relaksacyjną melancholię z tajemniczą i niedookreśloną atmosferą grozy.

"Dwunastu gniewnych ludzi" (1957), reż. Sidney Lumet

Młody Latynos oskarżony o zabójstwo własnego ojca i amerykański system sprawiedliwości. Dwunastu ławników wysłuchuje sądowego procesu, po czym udaje się na naradę do wydzielonego pokoju, by podjąć decyzję o wyroku. Jest nieznośnie gorąco. Sytuacji nie poprawia niedziałający wiatrak. "Dzwoniłem do stacji meteorologicznej. To będzie najgorętszy dzień roku. Myślałem, że w takim miejscu mają klimatyzację" - poskarży się któryś z anonimowych przysięgłych. Z początku wszystko wydaje się być jasne - dowody dobitnie wskazują na winę oskarżonego. Tym lepiej, bo nikt nie chce niepotrzebnie tracić czasu na zbędnych naradach. "Chyba wszyscy mamy coś do załatwienia" - dopowie kolejny uczestnik obrad. Nic jednak tak oczywiste nie jest. Po chwili dyskusji wychodzi na jaw, że jeden z ławników nie zgadza się z resztą. Decyzję zaś trzeba podjąć jednogłośnie.

Film Sidney'a Lumeta to niezaprzeczalnie klasyk kina, zawsze wysoko plasujący się na wszelkich możliwych listach "najlepszych z najlepszych". Oparty o teatralne przedstawienie telewizyjne jest wybitnie oszczędny w środkach. Cała akcja, poza sceną pierwszą i ostatnią, rozgrywa się w zamkniętym pokoju obrad. Gęstniejącą atmosferę znakomicie podkreślają coraz bliższe kadry - film rozpoczyna się planami ogólnymi, kończy zbliżeniami na zmęczone i spocone twarze kłócących się ławników. Warta podkreślenia jest również postać przysięgłego nr 8, granego przez Henry’ego Fondę. W zbiorze amerykańskich bohaterów, zwykle nastawionych na akcję i działanie, Fonda reprezentuje typ bohatera nie tyle aktywnego, co wątpiącego i stawiającego słuszne pytania.

Popkultura

Czymże byłaby lista o "upalnych" produkcjach, gdyby nie wspomnieć w niej o słonecznych wybrzeżach, skąpo ubranych plażowiczach i drinkach z parasolką, które przewijają się w wielu tworach - tak filmowych, jak i telewizyjnych. Amerykańska popkultura z chęcią karmi się takimi i podobnymi widokami, nie szczędząc widzom uroku nadbrzeżnych kurortów. Przykładów można wymieniać wiele. Poczynając od seriali z lat 80., takich jak "Policjanci z Miami", który sycił oczy rozgrzanym krajobrazem południowo-wschodniej Florydy, czy "Gliniarz i prokurator", który rozpoczął swą akcję w słonecznej Kalifornii, by przenieść ją niedługo wprost na gorące Hawaje.

Idąc przez realizacje kolejne, w tym wyjątkowo popularny w Polsce "Słoneczny patrol" z Davidem Hasselhoffem i Pamelą Anderson w rolach głównych i wpisaną już na stałe do popkultury sceną zwolnionego biegu po plaży. Kończąc zaś na kiczowatym upale spod ręki Michaela Baya ("Bad Boys", "Transformers" czy "Pearl Harbor"), który ogrzewa widzów w wielu innych "popcornowych" ekranizacjach. Wakacyjne kino rządzi się wszak swoimi prawami. Parafrazując klasyka - "Ja rozumiem, że wam jest ciepło, ale jak jest lato, to musi być ciepło, tak?".

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy