Krytycy uznali "Trędowatą" za symbol kiczu i sentymentalnej tandety. Publiczność nie przejęła się ich opiniami - historię tragicznej miłości ordynata Waldemara Michorowskiego i guwernantki Stefci Rudeckiej obejrzało w kinach niemal 10 mln widzów, a film okazał się jednym z najbardziej kasowych w dziejach polskiej kinematografii. Niewiele jednak brakowało, by nigdy nie powstał.
Autor scenariusza "Trędowatej", Stanisław Dygat, odmawiał podpisania się pod nim, bo reżyser wprowadził w nim wiele zmian. "Dygat napisał pastisz (...), ale ja stwierdziłem, że nie ma powodów, by naigrawać się z nieszczęśliwej miłości. Poza tym nie była to tylko banalna, łzawa historia dla nastoletnich pensjonarek o namiętnym i tragicznym uczuciu, lecz również opowieść o wykluczeniu, braku tolerancji, obłudzie i hipokryzji wyższych sfer" - tłumaczył Jerzy Hoffman, dla którego nie był to wcale koniec kłopotów.
Tuż przed pierwszym klapsem Elżbieta Starostecka przeszła dłutowanie zębów - do pracy przystąpiono dopiero po kilku tygodniach, gdy filmowej Stefci zeszła opuchlizna. Zdjęcia kręcono latem 1976 r. w pałacu w Łańcucie i na zamku Książ. "To było koszmarnie gorące lato. Wystarczyło zrobić kilka kroków, żeby pot zalewał nam oczy. Charakteryzatorki co chwilę podbiegały do nas, by usunąć nam go z czoła. Co gorsza, w trakcie zdjęć musieliśmy zamykać okna w pałacu, gdyż nie był on przez ekipę wynajęty w całości, a liczne wycieczki powodowały na dziedzińcu spory hałas" - opowiadał Leszek Teleszyński, grający zakochanego ordynata.
Wyzwaniem było nie tylko utrzymanie nieskazitelnie białego kołnierzyka - musiał też nauczyć się powozić galopującymi końmi. I to na stojąco, co robi, gdy na wieść o wyjeździe Stefci rusza za nią w pogoń. "Konie były ułożone i przygotowane do ujęcia, ale nikt nie postawiłby chyba złotówki, czy nagle się nie zbuntują. Było to dla mnie bardzo duże osiągnięcie" - wspominał aktor swój brawurowy pościg za filmową ukochaną.
Wynajęte do "Trędowatej" ogiery pochodziły ze stadniny z Bogusławic, podobnie jak kareta, którą jechali Anna Dymna (hrabianka Barska) i Mariusz Dmochowski, jej filmowy ojciec. Naprawdę jednak stali w miejscu, bo powozem trzęśli członkowie ekipy, a przy jego oknach wachlowano gałęziami, by imitować ruch pojazdu. I nie był to jedyny trick tego typu. Gdy filmowano siedzącego na koniu ordynata, potrzebne były zbliżenia. Niestety, wierzchowiec płoszył się i co chwila wychodził z kadru. W końcu zniecierpliwiony reżyser kazał aktorowi zsiąść i... sam wziął go na barana. Scenę udało się nakręcić. "No, Hoffman zachowywał się przyzwoicie i nie wychodził z kadru" - tłumaczył później Teleszyński.
Rola czarującego ordynata przyniosła mu olbrzymią popularność. 29-letni aktor z dnia na dzień stał się obiektem westchnień milionów Polek, które zasypywały go listami miłosnymi, zawierającymi nie tylko matrymonialne propozycje... Nigdy z nich jednak nie skorzystał. "Zawsze byłem nieśmiały wobec kobiet" - tłumaczył w jednym z wywiadów.
Produkcja przyniosła też sławę jego filmowej partnerce. Dla Elżbiety Starosteckiej na potrzeby filmu specjalnie zaprojektowano piękne kostiumy z epoki. "Z jednym z nich był pewien kłopot. W scenie na garden party, podczas którego ordynat prosi do tańca Stefcię, miałam na sobie bajkową suknię, lecz szybko musiałam przebrać się w skromny, lekko przykrótki kostium, gdyż na kolejnym ujęciu byłam jeszcze kopciuszkiem" - uśmiecha się aktorka.
Scena garden party pamiętna była jeszcze z innego powodu: w epizodycznych rólkach wystąpił w niej kwiat polskiego aktorstwa. Jak wspominał Jerzy Hoffman, zatrudnił w niej wszystkich, którzy mieli wtedy kłopoty z cenzurą i byli bez pracy, więc "trzeba było dać im zarobić". Na planie pełno więc było bardzo znanych twarzy, ale odtwórczyni głównej roli zawsze stała z boku, nie integrowała się z towarzystwem, tylko skrupulatnie przygotowywała się do kolejnego ujęcia. Za kulisami szeptano, że powodem tego była... zazdrość jej męża, kompozytora Włodzimierza Korcza, znanego z zaborczości wobec żony.
Słynny pianista w pewien sposób także wystąpił w "Trędowatej" - a właściwie nie on, a grana przez niego muzyka. Słyszymy ją w scenie, gdy Stefcia gra na pianinie. Starostecka "wykuła" na blachę pierwsze takty melodii, ale reszta odtworzona została już z playbacku. Dlatego kamera przenosi się z dłoni pianistki na jej twarz i piękne otoczenie. "Walorem tej produkcji były naturalne plenery i wnętrza, tak bardzo różniące się od miejsc, w których żyliśmy na co dzień. To był dla wszystkich baśniowy świat, pełen autentycznych bibelotów, mebli, cudownych ogrodów i parków. Tam czuło się historię" - wspominała aktorka.
Najtrudniejszą dla niej sceną okazała się ta podczas balu, gdy dobrze urodzone towarzystwo daje odczuć ubogiej dziewczynie, że dla nich zawsze będzie trędowata. "Nie potrafiłam zagrać tej sceny 'na zimno', bez emocji. Stojąc pośrodku rozjuszonego, napierającego na mnie tłumu, będąc popychaną i znieważaną, czułam się cała roztrzęsiona. Wybiegając z balu w potworną ulewę, pośliznęłam się i złamałam kość przedramienia. Na szczęście w jednej z kolejnych scen miałam wystąpić w kostiumie z dłuższym rękawem, a ekipa bardzo się starała, by nie uwiecznić w kadrze mojego gipsu" - zdradza aktorka.
Odtwórczyni roli Stefci naprawdę uciekała z balu, a jej filmowy partner naprawdę był traktowany jak pan na włościach. Kierowniczka łańcuckiej powozowni wspomina, jak pewnego razu w czasie przerwy w zdjęciach zobaczyła wystające z zabytkowej karety nieruchome nogi w czarnych lakierkach. Przekonana, że ktoś nie wytrzymał upałów i zasłabł lub zmarł w pojeździe, poszła zbadać sprawę. Właścicielem nóg okazał się odpoczywający i całkiem żywy Teleszyński. Aktor zaczął przepraszać za nieodpowiednie wykorzystanie cennego zabytku: "Bardzo panią przepraszam, ale jestem taki padnięty". A pracownica muzeum na to: "Ależ proszę, panu tu wszystko wolno!".