Reklama

Tommy Lee Jones: Gwiazdor o zmęczonej twarzy

Nie opowiada o sobie anegdot, nie czaruje uśmiechem. Świat zakochał się w jego zmęczonej twarzy.

Nie opowiada o sobie anegdot, nie czaruje uśmiechem. Świat zakochał się w jego zmęczonej twarzy.
Tommy Lee Jones / Steve Granitz/WireImage /Getty Images

Oto lista, na którą powinien zerknąć każdy dziennikarz przed wywiadem z Tommym Lee Jonesem: Zakaz zadawania pytań o jego małżeństwa. Poruszania kwestii politycznych. Wypytywania o przyjaźnie, nieruchomości, hobby. Co nie znaczy, że o tematach zawodowych aktor wypowiada się z ochotą. Ostentacyjnie wyszedł z konferencji prasowej "Facetów w czerni", gdy padło pytanie, czy wierzy w kosmitów. Dziennikarkę magazynu "GQ" doprowadził do płaczu, poprawiając gramatykę jej pytań, a później odpowiadając na nie gniewnymi pomrukami. Dodajmy, że podczas tego wywiadu rozłupywał orzechy włoskie gołymi rękami. No cóż, to nie jest miły facet, ale może nie musi być.

Reklama

Piekielnie inteligentny? Tak. Trzeźwo myślący? Bez dwóch zdań. Konkretny? Jeszcze jak. Gadułą nie jest na pewno. "Jako że jest zobligowany kontraktem do promowania filmu, usiłuje być uprzejmy - pisał dziennikarz. - Gdy zadaję pytania, podryguje, krzyżuje nogi, rozprostowuje je, krzywi się, marszczy. Przeczesuje dłonią włosy w jedną stronę, w drugą, w górę, w końcu w dół, co byłoby nawet zabawne, gdyby nie mordercze spojrzenie". 

Przygodę z aktorstwem zaczął od roli krasnoludka Apsika. "Miałem 7 lat i w mojej podstawówce postanowiono wystawić 'Królewnę Śnieżkę'. Potraktowałem to bardzo serio. Nauczyłem się kichać na zawołanie" - opowiadał. Na tak osobistą wypowiedź zdobył się chyba tylko dlatego, że wywiad przeprowadzała Meryl Streep. Gburowaty na co dzień Jones wybitnym kolegom po fachu potrafi okazać szacunek. "Czy dalej potrafisz kichać na zawołanie?" - dopytywała Streep. "Tak, ale teraz więcej sobie za to liczę" - Tommy Lee zdobył się dla niej nawet na żart.

Jednak Meryl nie zaryzykowała pytań o jego życie rodzinne. A byłoby o co pytać, bo Jones miał trzy żony. Z pierwszą, pisarką i aktorką Kate Lardner, był 7 lat; z drugą - aktorką Kimberlea Cloughley, ma dwójkę dzieci; z trzecią - fotografką Dawn Laurel, jest do dziś. Pytany o przeszłość przez nieświadomą niebezpieczeństwa europejską dziennikarkę, o dziwo nieco się otworzył. "To, że się rozstaliśmy, powinny traktować jako nagrodę od życia, a nie tragedię" - powiedział o swych byłych i wziął winę na siebie. "Byłem za mocno skoncentrowany na sobie. Wolałem piątkowy wieczór  spędzić z kumplami. Sobotni i niedzielny też. Zamiast zajmować się synem, przerzuciłem ten obowiązek na Kimberleę. Wiele zawdzięczam jej determinacji. Długo wierzyła w sens naszego związku. Może będę lepszym dziadkiem niż ojcem...".

Jego 38-letni syn Austin i 29-letnia córka Victoria poszli w jego ślady, wystąpili nawet w kilku filmach ze sławnym tatą, choć Victoria zamiast aktorstwem, zasłynęła głównie pewną anegdotą z planu. Gdy mając 14 lat zaspała na poranne zdjęcia o 5.30, gniewny ojciec osobiście wyrzucił ją z obsady "Ściganego". Jest jednak jedyną osobą, która - jak przyznaje Tommy Lee - już w dzieciństwie "właziła mu na głowę". Potrafiła wydębić od taty niemal wszystko, co chciała - od nowego konia po skuter, i mimo zakazów zaglądała do salonów manikiuru. Cóż, miała po kim odziedziczyć twardy charakter.

O tym, jak jemu samemu układało się z rodzicami, wiadomo niewiele. Wychowywał się w rodzinie pracownika pola naftowego i właścicielki salonu piękności. Rodzice rozwiedli się, potem znów pobrali  - dość niezwykłe jak na konserwatywny Teksas. Rodzina przeżyła tragedię, gdy w niemowlęctwie zmarł młodszy brat Tommy’ego. Jones został posłany do elitarnego liceum z internatem. "Któregoś dnia z ciekawości zajrzałem do szkolnego teatrzyku. Trwała tam próba i poczułem, że mógłbym się w tym odnaleźć. 'Chyba właśnie tym chciałbym się zajmować' - pomyślałem wtedy. Zagrałem w kolejnej sztuce, którą wystawiali".

Po maturze poszedł na Harvard, gdzie zapisał się do uczelnianego teatru, ale grał nie tylko tam. Ze wzrostem 185 cm, barami godnymi teksańskiego hodowcy bydła i 90 kg wagi był świetnym zawodnikiem futbolu amerykańskiego. Postawił na tę dyscyplinę, choć do wyboru miał też kilka innych. Rzucał dyskiem, świetnie jeździł konno (nauczył się na ranczu dziadka jak tylko zaczął chodzić), lubił piłkę nożną... "Jako sportowiec dawał z siebie wszystko" - opowiadał jego kolega. Bywało, że w szatni pojawiał się prosto z teatru, by szekspirowską kryzę w pośpiechu zamienić na sportowy strój.

"Niesamowite było obserwować, jak Tommy potrafi tym wszystkim żonglować - był świetnym studentem, wybitnym aktorem i wyśmienitym sportowcem". Gdy Jones postanowił poradzić się trenera, którą ze ścieżek podążyć, ten odpowiedział mu: "Masz jeszcze mniej więcej 4 lata, by pograć na boisku i całą resztę życia, by pograć na scenie". W rezultacie Tommy podczas ostatniego roku studiów wystąpił w legendarnym meczu, gdy Harvard pokonał Yale w ostatniej sekundzie, napisał bardzo dobrą pracę magisterską z literatury i zagrał w szekspirowskim "Koriolanie" tak, że jego występ wspomina się na uczelni do dziś.

Gdy po dyplomie spytano go, co zamierza robić, odparł, jak to on, jednym słowem: "Grać". Po 10 dniach od przeprowadzki do Nowego Jorku, znalazł pracę na Broadwayu. W swej pierwszej sztuce zagrał sześć ról. "I powiedziałem sześć słów" - precyzował. Aby się utrzymać, dorabiał na planach telewizyjnych oper mydlanych. "Obijałem się o szklany sufit. Broadway przechodził przemianę na gorsze. Sztuki stawały się droższe i bardziej efekciarskie. Słyszałem na przesłuchaniach, że nadaję się do roli, ale nie jestem dość sławny. Angaż dostawali słabsi aktorzy z bardziej rozpoznawalnymi nazwiskami - opowiadał. - Jeśli chciałem dalej grać, musiałem stać się sławny".

Ruszył więc prosto do Los Angeles. Zadebiutował w 1970 r., grając studenta w "Love Story", później przez parę lat dostawał role na miarę swojej muskulatury i kwadratowej szczęki. Przełomem okazała się "Córka górnika" z Sissy Spacek, za którą Jones dochrapał się pierwszego Złotego Globu. Role twardzieli niezbyt go interesowały, ale żeby Hollywood w pełni doceniło jego aktorstwo, musiał najpierw dorobić się swych słynnych zmarszczek i worków pod oczami.

Prawdziwa sława przyszła w latach 90., gdy Jones zbliżał się już do 50-tki. Za rolę w "Ściganym" dostał zasłużonego Oscara, "Urodzeni mordercy" i "Batman" przynieśli mu kolejno uznanie krytyków i pieniądze, a "Faceci w czerni" zrobili z niego jednego z najbardziej rozchwytywanych aktorów na świecie. Reżyserzy cenili współpracę z nim (zawsze stosuje się do ich życzeń), koledzy z planu nieraz z trudem znosili jego gburowatość. Tommy Lee chyba najgorzej zapisał się w pamięci Jima Carreya, z którym występował w "Batmanie Forever". Gdy Jim próbował się przysiąść do stolika starszego kolegi, ten nie tylko zmierzył go swym słynnym wrogim spojrzeniem, ale przez zęby poinformował też, jak marne ma zdanie o jego aktorstwie i o nim w ogóle. A Hollywood komentowało, że Jones nie potrafił znieść obok siebie drugiej, wschodzącej właśnie gwiazdy...

Choć większość czasu Tommy Lee Jones spędzał na planach filmowych i w studiach Los Angeles, gdy tylko mógł, wracał do domu, do Teksasu. Jako zapalony koniarz oraz miłośnik gry w polo prowadzi ranczo w pobliżu San Antonio. Mówi płynnie po hiszpańsku i jest po uszy zakochany w swojej małej ojczyźnie. Jest Teksańczykiem w ósmym pokoleniu. To o swym stanie opowiada w wyreżyserowanych przez siebie filmach - "Trzech pogrzebach Melquiadesa Estrady" oraz "Eskorcie".

Gdy przekroczył 60-tkę, pytany o plany na przyszłość odparł, że jeszcze nie wie, kim chce być, gdy dorośnie. Artystyczne, osobiste projekty nie powstrzymują go od flirtu z komercją - ostatnio można go oglądać w drugoplanowych rolach w popularnych kinowych chałturach, od kontynuacji "Facetów w czerni", przez "Avengersów" po cykl o Jasonie Bournie. Na szczęście nikt nie wymaga od niego, by coś na ten temat powiedział.

MP

Życie na Gorąco Retro
Dowiedz się więcej na temat: Tommy Lee Jones
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy