Reklama

Tomasz Schuchardt: Zawsze byłem jakiś inny

Ma teraz naprawdę dobry czas. Z ostatniego Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni wrócił z nagrodą za drugoplanową rolę męską w filmie "Doppelgänger. Sobowtór". To zaledwie jedna z kilku produkcji, w których Tomasz Schuchardt wystąpił w tym roku.

Ma teraz naprawdę dobry czas. Z ostatniego Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni wrócił z nagrodą za drugoplanową rolę męską w filmie "Doppelgänger. Sobowtór". To zaledwie jedna z kilku produkcji, w których Tomasz Schuchardt wystąpił w tym roku.
Tomasz Schuchardt na premierze filmu "Doppelgänger. Sobowtór" /Niemiec /AKPA

Tomasz Schuchardt - aktor filmowy, telewizyjny i teatralny. W 2009 roku ukończył studia na PWST w Krakowie. Ma w dorobku kilkadziesiąt ról w filmach i serialach. Trzykrotnie nagradzany na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni - w 2010 roku za pierwszoplanową rolę męską w filmie "Chrzest" Marcina Wrony, w 2012 za drugoplanową rolę męską w filmie "Jesteś Bogiem" i 2023 roku za drugoplanową rolę męską w "Doppelgänger. Sobowtór". Jego żoną jest aktorka Kamila Kuboth, z którą ma sześcioletnią córkę.

Reklama

Aktualnie można go oglądać w serialach "Krucjata""Skazana", a za tydzień do kin wchodzi film "Jedna dusza" z jego udziałem. Aktor opowiada, dlaczego często angażuje się w projekty wymagające ogromnego zaangażowania emocjonalnego, jak po takich rolach udaje mu się wrócić do normalnego życia, dlaczego zdecydował się chodzić na psychoterapię i jak zmieniły go narodziny córeczki.

PAP Life: Zacznijmy od roli, za którą niedawno dostałeś nagrodę w Gdyni. Jan Bittner, bohater filmu "Doppelgänger. Sobowtór", tuż po śmierci swojej matki dowiedział się, że tak naprawdę nie jest jej dzieckiem. Ta informacja rozbija go, sprawia, że on traci tożsamość, nie wie, kim naprawdę jest. Ty znasz historię swojej rodziny czy istnieje ryzyko, że kiedyś dowiesz się czegoś, co zmieni twoje życie?

Tomasz Schuchardt: - Moja postać wyraża kluczowy problem, jaki został pokazany w tym filmie - co się dzieje, kiedy tracimy tożsamość, dlaczego poszukiwanie tożsamości jest takie ważne. Każdy człowiek potrzebuje jakiejś stałości i gdy nagle ktoś ją zabiera, to ciężko się odnaleźć. A jeśli chodzi o mnie, to nigdy nie potrzebowałem drobiazgowego zgłębiania mojego pochodzenia. Do wielu rzeczy nie miałem dostępu, w domu się o pochodzeniu nie mówiło, dziadkowie nie pamiętali zbyt dużo. Jak byłem w podstawówce i rozmawialiśmy o naszych tożsamościach, to pierwszy raz zastanowiło mnie moje nazwisko. Wydawało mi się, że jest niemieckie. Zapytałem nawet o to nauczycielkę języka niemieckiego, ale mi wytłumaczyła, że raczej tak nie jest, bo wtedy miałoby inną pisownię. Później się dowiedziałem, że nazwisko Schuchardt ma pochodzenie kaszubskie. Mój dziadek, ojciec mojego taty, dzięki któremu tak się nazywam, urodził się i wychował na Kaszubach. Tyle wiem, ale nie miałem jakiegoś imperatywu, żeby dalej drążyć rodzinne historie. Zawsze się określałem jako Polak, który ma w sobie różne domieszki - trochę kaszubskie, pewnie trochę germańskie, coś ze wschodu.

Pochodzisz ze Sobowidza, wioski pod Gdańskiem. To miejsce jakoś cię określiło, wpłynęło na twoje życie czy wybory?

- Sobowidz to popegeerowska wieś, ale z dość długą historią. Leży w trójkącie między Gdańskiem, Starogardem Gdańskim i Tczewem. Za naszą wsią był rów, gdzie często chodziliśmy w czasach podstawówki. Ten rów był granicą dawnego Wolnego Miasta Gdańska. W Sobowidzu spędziłem całe dzieciństwo, ale zawsze czułem, że jestem stworzony do większych miejscowości (śmiech). Moja rodzinna wieś była dla mnie za ciasna, za mała. Ale to właśnie tam spotkałem człowieka, który bardzo mocno mi pomógł w moim rozwoju artystycznym, zaszczepił we mnie miłość do kultury. To był mój wychowawca, nauczyciel historii, Stachu Szulist, który podsuwał mi różne ciekawe książki, płyty i filmy, a ja to wszystko chłonąłem. Chociaż w liceum wybrałem klasę o profilu matematyczno-fizycznym, bo bliskie mi było analityczne myślenie i chciałem związać moją przyszłość ze naukami ścisłymi, to w końcu jednak teatr, sztuka do mnie wróciły i zdecydowałem się zdawać do szkół teatralnych. To się wiązało z wyprowadzką z Pomorza, a mnie zawsze mnie coś nosiło, chciałem pożyć bez rodziców i rodzeństwa, pobyć samemu, poprzyglądać się sobie. Natomiast to, co wyniosłem z domu to uważność na drugiego człowieka. Zawsze byłem typem obserwatora, co zresztą bardzo pomaga mi w moim zawodzie. W domu często rozmawiało się o różnych zachowaniach. Jak oglądaliśmy telewizję, filmy, programy, to często na bieżąco komentowaliśmy to, co widzimy. Z domu rodzinnego wyniosłem też podstawowe zasady moralności - żeby być dobrym i żeby nie krzywdzić innego człowieka. Mam trójkę rodzeństwa, w takim gronie rywalizacja jest zawsze duża, ale rodzice pilnowali, żebyśmy się szanowali, nawet gdybyśmy się w jakimś momencie nie lubili czy nie dogadywali. Dlatego byliśmy i jesteśmy ze sobą blisko.

Wracasz do Sobowidza?

- Rzadko, ale jak tylko mogę, to jadę. Tam są wokół piękne lasy, jezioro, idę sobie na spacer i wspominam tysiące przygód, które miałem w dzieciństwie. Tu się wspinaliśmy na drzewo, tutaj dostałem kijem, tam spadłem z bramki, tutaj zjeżdżałem na sankach. To są trochę podróże sentymentalne. Tam wciąż mieszkają moi rodzice, a w okolicznych miejscowościach mieszka moja trójka rodzeństwa ze swoimi przyległościami i dziećmi. Jestem już wujkiem dla szóstki dzieciaków.

Tylko ty wybrałeś artystyczny zawód?

- Tylko ja byłem taki świrnięty. Kiedyś moja mama powiedziała, że zawsze byłem jakiś inny (śmiech). Coś w tym jest. Byłem inny, trochę inaczej na pewne rzeczy patrzyłem. Ale tematów do rozmowy nigdy nam nie brakowało i nadal nie brakuje. Wszyscy jesteśmy weseli, lubimy żartować, razem śpiewać, więc może jednak te artystyczne ciągoty u wszystkich w domu były. Natomiast było też takie przekonanie, że dobrze jest mieć konkretny zawód, który przyniesie spokojne życie, bezpieczeństwo finansowe. Moja mama jest pielęgniarką, niedawno przeszła na emeryturę, ale nadal pracuje. Tata był po technikum samochodowym, przez wiele lat pracował jako kierowca. Rodzeństwo też ma praktyczne zawody. Tylko ja wybrałem niepewną drogą, na którą na szczęście nie mam co narzekać.

Kiedy znalazłeś się w krakowskiej szkole teatralnej, miałeś czasem poczucie, że jesteś gorszy, bo pochodzisz ze wsi?

- To pojawiło się już wcześniej, w liceum. W mojej klasie prawie wszyscy uczniowie byli z Gdańska, kończyli gdańskie gimnazja, więc siłą rzeczy mieli większy dostęp do wiedzy, kultury niż ja. I okazało się, że chociaż w podstawówce i gimnazjum byłem bardzo dobrym uczniem, to pewnych rzeczy nie wiedziałem, nie przeczytałem. Zacząłem odczuwać dyskomfort, potem wstyd, że czegoś nie wiem i że to wynika z tego, gdzie się urodziłem. Na tym polu istnieje duża różnica między wsią i dużym miastem. Pamiętam, że gdy już trafiłem do Krakowa, to na samym początku mówiłem, że jestem z Gdańska. Może nie chciałem się przyznawać, kim jestem, a ten Gdańsk dawał mi pewność. Chyba dopiero pod koniec studiów zrozumiałem, że tak naprawdę buduje nas właśnie to, skąd jesteśmy, pielęgnowanie tych naszych małych światów, małych ojczyzn, z których pochodzimy. To te wsie, małe miasteczka dają nam później paliwo, którym możemy się karmić na scenie czy planie. Te miejsca nas wyróżniają i to jest nasza siła, a nie przekleństwo. Wtedy zacząłem inaczej patrzeć na moje pochodzenie. Sobowidz, moje nazwisko - wszystko to czyniło mnie wyjątkowym. Wtedy przestałem się tego wstydzić.

Mówisz o wyjątkowości, ale reżyserzy chętnie obsadzają się w rolach zwykłych ludzi, których nagle dopada historia. Masz wizerunek, nie obraź się o to określenie, takiego zwyczajnego człowieka.

- To chyba dobrze? Poza biografiami jednostek, które były ponadprzeciętne albo kolorowe czy nieuchwytne, to jednak większość filmów opowiada o prostym, szarym człowieku. Może to niezbyt trafne określenie. Chodzi mi o to, że w naszym życiu fajerwerki zdarzają się rzadko i dobrze, bo dzięki temu je doceniamy. Kino może opowiadać o różnych światach, ale to z tymi najbliżej nas się identyfikujemy. Jeżeli więc przychodzi mi grać jednego z nas, przeciętnego Polaka, to prawdopodobnie dlatego, że takie kino jest potrzebne. Polskie kino najczęściej opowiada o zwykłych Polakach. I to chyba dobrze.

Już od skończenia szkoły teatralnej dużo grasz, świetnie sobie radzisz w zawodzie. Co stoi za twoim sukcesem? Jesteś wybitnie utalentowany, nieprzeciętnie pracowity, spotkałeś na swej drodze ludzi, którzy dostrzegli w tobie to coś?

- Wszystkie te rzeczy mają znaczenie. Udało mi się, bo miałem talent, ambicję, byłem pracowity i sumienny. I żywię nadzieję, że nadal to wszystko mam. Potem jak już się ukształtowałem i coś potrafiłem, to przyszła ogromna fura szczęścia, która domknęła całość. Czasami ktoś cię zauważy i da ci szansę, a ty tej szansy nie zaprzepaścisz. Potem dostajesz następną rolę i potwierdzisz, że to wszystko nie jest dziełem przypadku. A kolejną już uwierzytelnisz się na rynku pracy. W moim przypadku to była taka właśnie droga. Na własnym przykładzie wiem, że szczęście sprzyja tym, którzy o nie zabiegają albo mocno w nie wierzą. Pomimo tego, że na co dzień miałem mnóstwo wątpliwości, to podskórnie czułem, że jednak jestem tu, gdzie być powinienem, że tak mocno tego chcę, więc musi się udać. Wiele osób mi mówi, że mam coś takiego, że mnie się chętnie słucha, więc może też to miało znaczenie. Mam przebojowość, jakąś siłę wewnętrzną, charyzmę...

Rzadko zdarza się, że ktoś mówi o sobie tak dobrze.

- Mi też przychodzi to z pewną trudnością, dopiero od niedawna staram się to w ten sposób nazywać. Przez 36 lat swojego życia nie wierzyłem w siebie, uważałem - to też wyniosłem z domu - że nie ma się co chwalić. Trzeba żyć, trzeba być twardym, ale też nie butnym. Dopiero niedawno nauczyłem się, że mówienie o sobie dobrze nie musi być wcale przejawem buty, tylko może być wyrazem samoakceptacji. To są moje odkrycia psychoterapeutyczne.

Szczerze przyznałeś, że chodzisz na terapie. Chcesz dzięki niej lepiej poznać siebie, swoje granice, rozwiązać jakiś problem?

- Moja szczerość zaczęła się za mną trochę ciągnąć. Raz wspomniałem o terapii i zrobiono z tego newsa, że terapia to jest coś, co mnie buduje na nowo. Jest w tym oczywiście trochę racji, bo na terapii dowiadujesz się pewnych rzeczy, których nie zdążyłeś się dowiedzieć, jak byłeś dzieckiem. Natomiast nie zajmuje to aż tyle czasu w moim życiu, by wpisywać to w nagłówki wywiadów ze mną. Poszedłem na terapię dlatego, że pewne rzeczy potrzebowałem sobie porozwiązywać. Sześć lat temu zostałem ojcem wspaniałej córeczki i doszedłem do wniosku, że jeżeli mam ją dobrze wychować, a tego bardzo chcę, to muszę być do tego odpowiednio przygotowany. Trzeba być kompletnym człowiekiem, a ja byłem niekompletny, niedojrzały. Dlatego sięgnąłem po małe wsparcie, czyli rozmowę ze specjalistą, który może mi powiedzieć, jakie kroki mogę wykonać, żeby dojrzeć, zaleczyć różne rany oraz traumy, które z sobą przyniosłem, jak się ich pozbyć albo nauczyć się z nimi żyć. Dzięki temu mogę być dobrym ojcem i dawać lepsze wzorce. Poszedłem na terapię nie tylko dla siebie, ale też dla mojej córki, żony, dla mojej rodziny. Rodzina jest u mnie na pierwszym miejscu. Z Kamilą jesteśmy razem od czasu studiów, w grudniu zaczniemy siedemnasty wspólny rok.

Często jesteś obsadzony w emocjonalnie trudnych rolach. Ile cię kosztuje zbudowanie takiej postaci i jak długo potem wychodzisz z roli?

- Teraz jest mi łatwiej niż kiedyś, bo tego - tak jak wszystkiego w tym zawodzie - też trzeba się nauczyć. A nie do końca można to zrobić w szkole teatralnej. Może dlatego, że nie ma jasnej metody, jak to robić. W Stanach jest np. metoda Strasberga, w Rosji - Stanisławskiego, a u nas każdy z pedagogów, którzy uczą, dzieli się swoim doświadczeniem. To jest też fajny sposób powiedzenia, czym to aktorstwo jest. Spotykamy na swojej drodze różne osoby, różne typy, zbieramy doświadczenia i z tych spotkań uczymy się po prostu dużo o człowieku. Tym człowiekiem będzie później twój bohater. Dzielimy się tymi wrażeniami, jak zbudować postać, jak ona może myśleć inaczej niż my. Chodzimy w cudzych butach, jak najbardziej zbliżamy się do istoty postaci, przejmujemy jej myślenie, czyli innymi słowy ograniczamy swoje potrzeby na rzecz danego bohatera. Jeżeli nagle się za głęboko w to zanurzysz i nie masz narzędzi, jak to pożegnać, to zostajesz z czymś wybebeszonym w sobie. We wcześniejszych latach korzystałem głupio z tego, co koledzy mi podpowiedzieli: "Baw się, idź do knajpy, te całe emocje, które nosisz, przerzuć gdzie indziej, np. napij się". Dzisiaj wiem, że dużo prostsze jest przewartościowanie sobie tego, że to nie jest koniec świata i że aktorstwo to zawód. Myślę, że jak w ten sposób do tego podejdziemy, to zobaczymy, że na przykład stolarz kończąc pracę, nie przeżywa wieczorem, jak dzisiaj meble skleił, jest w stanie bez tych myśli żyć.

Aktor ma chyba trudniej niż stolarz, bo pracuje na swoich emocjach, psychice, ciele.

- Właśnie chodzi o to, żeby przestawić sobie to myślenie o aktorstwie, zobaczyć, że to jest tylko zawód. Wiem, że my mamy duże oczekiwania, żeby nas zawód był wyjątkowy, ponad inne, że my jesteśmy tutaj strażnicą kultury itd. Jeśli dzielimy się naszym doświadczeniem, wchodzimy w to bardzo rzetelnie i na czas grania jesteśmy nieprzewidywalni czy wręcz szaleni, to wszystko fajnie. Ale jeżeli po graniu dalej jesteśmy tacy, to mam wrażenie, że zawód już za bardzo przenika do naszej świadomości, do normalnego życia. Mi udało się to poukładać. Jeśli moja rodzina jest na pierwszym miejscu, a zawód na drugim, to nagle okazuje się, że zawsze robię wszystko, co w mojej mocy, żeby pracować jak najlepiej, jak najstaranniej, ale też w granicach tego, co mogę zrobić. Nigdy nie daję z siebie więcej niż jestem w stanie dać. I tak to się nie przysłuży temu, że postać będzie głębsza czy mocniejsza, a może spowodować, że zwichrujesz sobie własną emocjonalność do tego stopnia, że właściwie nie będziesz mógł spokojnie wrócić do domu i będziesz szukał jakiegoś łatwego poradzenia sobie z emocjami, chociażby używek. Myślę, że mnie w ostatnim czasie to się udało. Jestem wreszcie wolnym człowiekiem i okazało się, że można tak pracować i nie ma to dużego wpływu na aktorstwo, bo jednak propozycje się pojawiają, jakieś nagrody, czyli odbiór jest dobry.

Dostajesz dużo propozycji?

- Tak naprawdę więcej propozycji zaczęło spływać od premiery "Wielkiej wody", czyli przez ostatnie dwa lata. Mogę sobie planować pracę na mniej więcej rok do przodu. Zdarza się nawet, że czasem muszę dokonać wyboru między dwiema propozycjami, bo nie da się ich pogodzić ze względu na terminy. Nie narzekam, że dużo pracuję, bo to lubię. Ta sytuacja jest zresztą dla mnie nowa. Wcześniej po skończonym projekcie nie wiedziałem, co będę robił w następnej kolejności, dopiero potem się coś pojawiało.

Nad czym teraz pracujesz?

- Do końca roku będę pewne rzeczy kończył albo kontynuował te, które robiłem już dawniej. Chcemy zamknąć serial "Skazana", poza tym czeka mnie jeszcze jeden sezon serialu, który długo leżał na półce. Na wiosnę przyszłego roku przesunął mi się jeden duży projekt. Wcześniej czeka mnie bardzo trudne, mroczne i mocne kino Wojtka Smarzowskiego, muszę się zanurzyć w zło w człowieku. Poza tym coś znowu kombinujemy z Jankiem Holoubkiem.

Można powiedzieć, że jesteś aktorem Holoubka, bo zrobiłeś z nim już pięć filmów. Które jeszcze zawodowe spotkania były dla ciebie ważne?

- Mam nadzieję, że z Jankiem będziemy dalej pracować, bo to nie tylko znakomity reżyser, ale też świetny człowiek. Tych ważnych spotkań było w moim życiu wiele. Czasami kilka zdań może dać niesamowitego kopa na kilka lat. Bardzo dużo zawdzięczam moim świetnym koleżankom aktorkom i kolegom aktorom - nie będę ich wymieniał, bo to kilkadziesiąt osób. Generalnie uważam, że aktorstwo jest sportem zespołowym i zawsze jestem za partnerowaniem, za tym, żeby patrzeć w oczy drugiego aktora. Jeśli natomiast chodzi o teatr, to ważne było spotkanie tuż po szkole dwóch reżyserek: Gosi Bogajewskiej i Agaty Dudy- Gracz. One pokazały mi pewne drogi w teatrze. Później w filmie punktami zwrotnymi była praca z Marcinem Wroną, Leszkiem Dawidem, Jankiem Komasą, Piotrkiem Domalewskim. Nie trzeba ich przedstawiać, wszyscy są wybitnymi reżyserami.

Za rolę w "Doppelgängerze. Sobowtórze" otrzymałeś na ostatnim Festiwalu w Gdyni nagrodę w kategorii "Najlepsza drugoplanowa rola męska". To już trzecia w twoim dorobku statuetka z Gdyni. Jakie znaczenie mają dla ciebie nagrody?

- Nagrody cieszą, dają potwierdzenie, że zmierzam w dobrym kierunku, że to co miałem do powiedzenia kogoś wzruszyło albo kogoś obeszło. Natomiast staram się, żeby one mnie nie definiowały. Nigdy nie chciałem, żeby liczba nagród czy nominacji sprawiała, że będę się czuł bardziej pewny. To nie nagroda o tym świadczy, tylko moje wewnętrzne przekonanie, że zrobiłem swoją robotę. Gdy ją wykonuję dobrze, rzetelnie i robię wszystko na tyle, na ile jestem w stanie danego dnia, to nie mam do siebie pretensji i nie podważa to mojej pewności siebie. A nagrody zdarzają się przy okazji. Myślę, że na ostatnim festiwalu w Gdyni było tak wiele wspaniałych ról drugoplanowych, że jeszcze co najmniej kilku moich kolegów aktorów mogłoby dostać tę nagrodę. Zdarzyło się to mi i Robertowi Więckiewiczowi, więc się obaj cieszymy, a inni musieli się obejść smakiem (śmiech). Ale pewnie gdyby był inny skład jury, to ktoś inny zostałby nagrodzony. To jednak zawsze jest dość subiektywna ocena. Także dlatego mam do nagród zdrowy dystans.

Rozmawiała Izabela Komendołowicz-Lemańska

PAP
Dowiedz się więcej na temat: Tomasz Schuchardt
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy