Reklama

Tom Schilling: Dzień z życia

Pod koniec filmu "Oh, Boy!" grany przez Toma Schillinga główny bohater, Niko - uprzywilejowany reprezentant Generacji Y, od lat żyjący na garnuszku ojca obibok, który postanawia rzucić szkołę - zadaje swojemu koledze pytanie: "Czy kiedykolwiek odnosisz wrażenie, że wszyscy dookoła są w jakiś sposób dziwni - a potem nagle uświadamiasz sobie, że to z tobą jest coś nie tak?".

Niko doświadcza tej swoistej epifanii po serii niefortunnych zdarzeń, które spotykają go w ciągu jednego dnia włóczęgi po Berlinie. Kiedy odkrywa, że nie ma przy sobie dość gotówki, by kupić kawę, udaje się do bankomatu - i ze zgrozą patrzy, jak maszyna odrzuca jego kartę. Później spotyka dawną koleżankę z klasy, Julikę (Friederike Kempter) - niegdyś grubaskę, której z lubością dokuczał, a dziś piękną i świadomą swojej wartości kobietę. Z pozoru tylko błahe spotkanie staje się dla niego impulsem do refleksji na temat własnej osoby. Niko będzie też zmuszony poprosić ojca o pożyczkę, ale spotka się ze zdecydowaną odmową.

- Mój bohater nieoczekiwanie zaczyna zastanawiać się nad sobą - mówi Schilling. - Tego jednego dnia jego świat się rozpada. Julika, której nie widział przez bardzo długi czas, jest niczym symbol przeszłości, która nagle wraca do niego, wraz z wszystkim, co wydarzyło się w jego życiu.

"Oh, Boy!" - w USA wyświetlany pod tytułem "A Coffee in Berlin" - wchodzi do amerykańskich kin dwa lata po premierze. Czarno-biały obraz, któremu towarzyszy leniwa, bluesująco-jazzowa ścieżka dźwiękowa, jest niemal w całości indywidualnym popisem Schillinga, obecnego praktycznie w każdej scenie. Rola Niko przyniosła młodemu niemieckiemu aktorowi nie tylko entuzjastyczne recenzje, ale też Niemiecką Nagrodę Filmową Deutscher Filmpreis dla najlepszego aktora.

Reklama

Aktorstwo i punktualność

Szczupły i wątły 32-latek nie wygląda na ekranie na swój wiek. Już jako nastolatek był w rodzinnych Niemczech gwiazdą - i być może to właśnie tamte role, zapisane w zbiorowej pamięci jego rodaków, dodatkowo potęgują aurę młodzieńczości, którą Schilling emanuje na ekranie.

- Nie mogę wyprzeć się mojego bogatego doświadczenia - przyznaje aktor. - Jestem stosunkowo młody, ale gram od 12. roku życia. Zaczynałem jako uczeń szkoły podstawowej. Po zajęciach chodziłem do teatru na próby. Grałem na scenie. Ciężko pracowałem.

- Wraz z upływem czasu coraz sprawniej identyfikuję osoby, których pomysły mi się podobają i współpraca z którymi pomaga mi jako aktorowi - dodaje. - W miarę, jak pogłębia się moja wiedza na temat filmu, literatury i tworzenia scenariuszy, coraz bardziej doceniam tych reżyserów, którzy wiedzą więcej ode mnie - i od innych. Niekoniecznie muszą być przy tym reżyserami z zawodu; istotny jest pomysł i świadomość tego, co chce się zrobić. Te właśnie cechy ma Jan Ole (Gerster, reżyser "Oh, Boy!" - red.). Za to go lubię, podobnie jak wszystkich filmowców, którzy mają świetne pomysły.

Ważną szkołą aktorstwa była dla Schillinga Berliner Ensemble - słynny zespół teatralny założony w 1949 r. przez Bertolda Brechta.

- Nauczyłem się tam odpowiedzialności, bo musiałem być punktualny - wspomina. - Musiałem przecież wyjść na scenę o danej porze. Jako dzieciak spóźniłem się na jedno przedstawienie. To było dla mnie traumatyczne przeżycie. Teraz już się nie spóźniam. Coś takiego nigdy się już nie wydarzy.

W tamtych czasach, zaznacza Schilling, aktorstwo było jednak dla niego tylko przyjemną formą spędzania wolnego czasu. Jako młody chłopak zupełnie nie marzył o tym, by pewnego dnia stać się gwiazdą sceny lub ekranu. - Miałem wiele różnych zainteresowań. Aktorstwo jakoś tak samo pojawiło się w moim życiu. Dopiero później narodził się pomysł i pragnienie, by związać z nim swoją przyszłość.

Świadom tego, że większość dziecięcych gwiazd szybko się wypala lub wpada w pułapki zastawiane na młodych ludzi przez sławę, Schilling podkreśla, że bez motywacji nie można myśleć o byciu długodystansowcem w tym zawodzie. - Nieważne, czy zaczynasz wcześnie, czy późno. Motywacja jest potrzebna zawsze. Trzeba czegoś pragnąć, by móc realizować swoje cele.

Dwa salta w tył

Tom Schilling przebojem wdarł się do świata filmu w 2000 r. To w tym roku swoją premierę miał "Crazy", przejmujący obraz o dojrzewaniu częściowo sparaliżowanego chłopaka, nakręcony na podstawie autobiograficznej powieści Benjamina Leberta, który na listę najpoczytniejszych niemieckich pisarzy trafił w wieku zaledwie 16 lat. Schilling był niewiele starszy, kiedy zagrał w filmowej adaptacji tej książki, która - podobnie jak pierwowzór - odniosła oszałamiający sukces.

- Byłem wschodzącą gwiazdą w Niemczech - potwierdza. - Pisano o mnie "młody, obiecujący aktor". Bardzo fajnie się z tym czułem!

18-letni Tom był pewien, że za kolejne role będzie zgarniał coraz wyższe gaże - i że wszystko, co musi robić, to wybierać najlepsze spośród doskonałych scenariuszy, które będą lawinowo trafiać na jego biurko.

- Ale pomyliłem się - wyznaje. - I tak już na bardzo wczesnym etapie mojej kariery nauczyłem się, że w tej branży chodzi o konsekwencję i wytrwałą, nieprzerwaną pracę. Zrobiłeś salto w tył? Świetnie, w następnym filmie zrób dwa. Tak właśnie postępuję. Staram się nie popaść w lenistwo i nadmierną pewność siebie.

Międzynarodowa sława przyszła wraz z rolą wrażliwego syna oficera Wehrmachtu, który w elitarnej szkole dla dzieci nazistowskich prominentów zaprzyjaźnia się z utalentowanym młodym bokserem ("Fabryka zła", 2004). Film został świetnie przyjęty, a Schilling zdobył stypendium umożliwiające mu naukę w prestiżowym Instytucie Teatralnym Filmowym Lee Strasberga w Nowym Jorku, gdzie zgłębiał tzw. metodę Stanisławskiego.

- Dziś nie jestem w stanie powiedzieć, czy mi to pomogło, czy nie - szczerze wyznaje Schilling. - Przeniosłem się do Nowego Jorku. Musiałem to zrobić, chociaż tak właściwie nie miałem na to ochoty. Miałem jednak poczucie, że powinienem. Podróże i zawieranie nowych znajomości przerażają mnie. Taki już jestem. Muszę mieć w życiu poczucie bezpieczeństwa. Wykorzystałem więc te moje lęki. Mój nauczyciel, Mauricio Bustamante, uwierzył we mnie i pomógł mi znaleźć w sobie odwagę, by próbować różnych rzeczy, zamiast pielęgnować w sobie strach.

Po powrocie z Nowego Jorku Schilling wystąpił w kilku głośnych produkcjach telewizyjnych i filmowych, m.in. w dramacie "Baader-Meinhof" (2008), opowiadającym o działaniach Frakcji Czerwonej Armii - zachodnioniemieckiej, skrajnie lewicowej organizacji terrorystycznej - w latach 1967 - 1977.

- Zdarzało mi się grać role, które były dla mnie trudne; których granie nie przychodziło mi w sposób tak naturalny, jak w przypadku innych ról - wspomina aktor.

Naśladować austriacki akcent

Taką rolą była też rola młodego Adolfa Hitlera w "Mein Kampf" Ursa Odermatta. - Musiałem naśladować austriacki akcent, a w tych rzeczach nie jestem dobry. To była niezła gimnastyka. Lubię jednak tego rodzaju wyzwania.

Schilling ma też na koncie udział w produkcji anglojęzycznej - brytyjskim filmie "Joy Division" (2006), opowiadającym historię życia pewnego chłopca, później mężczyzny, w Niemczech u schyłku II wojny światowej, a potem w Rosji i Wielkiej Brytanii w czasach zimnej wojny. Niebawem znów usłyszymy go mówiącego po angielsku - w romantycznej komedii "Posthumous"; w osadzonej w wojennych realiach adaptacji powieści "Suite Francaise" Irene Nemirovsky (w filmie tym, którego gwiazdą będzie Michelle Williams, zagra niemieckiego żołnierza); wreszcie w "Woman in Gold", gdzie zagra niewielką rólkę (nazistowskiego oficera) u boku Helen Mirren i Ryana Reynoldsa.

Dla młodego aktora granie po angielsku to zarówno wyzwanie, jak i szansa na doskonalenie warsztatu.

- Jest to o tyle ciekawe doświadczenie, że eliminujesz wtedy cały ten nonsens, który nagromadza się, kiedy przez długi czas grasz po niemiecku - wyjaśnia. - Poruszasz się w pewnej strefie komfortu; stosujesz pewne sprawdzone sposoby; znasz pewne sztuczki i stosujesz je wciąż i wciąż. Mam wrażenie, że kiedy gram w anglojęzycznych filmach, jestem wobec siebie bardziej szczery. W pewien sposób jest to bardziej naturalne, mimo iż zmagam się z obcym językiem.

O przeprowadzce do Beverly Hills w najbliższym czasie nie ma jednak mowy.

- Wspaniale jest pracować z ludźmi, którzy nam imponują - mówi Schilling - ale, jeśli mam być szczery, amerykańskie kino nie jest jakoś szczególnie bardziej atrakcyjne od kina duńskiego czy francuskiego. Są takie amerykańskie filmy, które uwielbiam; jest kilku reżyserów, których autentycznie podziwiam, ale przenosiny do Hollywood? Nie mam tego w planach.

Podobnie jak tego, by kiedyś zająć się reżyserią. - Nie, dziękuję. Wiem, do czego się nadaję, i nie jest to reżyserowanie. Zbyt wielkim szacunkiem i uznaniem darzę tych nielicznych fachowców, którzy robią to dobrze. To nie moja para kaloszy. Ja jestem aktorem.

© 2014 Karl Rozemeyer

Tłum. Katarzyna Kasińska

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

The New York Times
Dowiedz się więcej na temat: życia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy