Reklama

Timothy Dalton: Najwyższy Bond

Według brytyjskiego magazynu "GQ" to najlepszy Bond, według krawców ubierających kolejnych agentów 007 - najwyższy (188 cm). 21 marca Timothy Dalton świętuje 75. urodziny.

Według brytyjskiego magazynu "GQ" to najlepszy Bond, według krawców ubierających kolejnych agentów 007 - najwyższy (188 cm). 21 marca Timothy Dalton świętuje 75. urodziny.
Timothy Dalton kończy 75 lat /Keith Hamshere /Getty Images

Dalton wielokrotnie podkreślał, że najważniejsza jest wiarygodność postaci, co w połączeniu z głębokim głosem i intensywnym stylem gry pozwoliło mu stworzyć niezapomniane kreacje.

"Dziwaczna mieszanka"

Timothy Peter Dalton urodził się 21 marca 1944 roku w Walii, ale nie uważa się za Walijczyka, a za "dziwaczną mieszankę" - jego ojciec był Anglikiem, zaś matka Amerykanką irlandzko-włoskiego pochodzenia. Dziadkowie zajmowali się wodewilem, jednak mały Timothy miał zgoła inne zainteresowania - jako nastolatek był członkiem Air Training Corps (odłamu RAFu zrzeszającego kadetów ochotników).

Reklama

Fascynacja aktorstwem nadeszła dopiero, kiedy w wieku 16 lat zobaczył inscenizację "Makbeta" w londyńskim teatrze Old Vic. Spektakl wywarł na nim tak olbrzymie wrażenie, że zdecydował się opuścić szkołę i wstąpić do National Youth Theatre Michaela Crofta, w którym szybko został jednym z głównych członków.

W 1964 roku podjął studia w prestiżowej Royal Academy of Dramatic Arts, jednak zrezygnował z nich 2 lata później, wstępując do Birmingham Repetory Theatre, gdzie zdobywał zawodowe szlify pod okiem Petera Dewsa. "Potrzebowałem roku, by naprawić szkody, które wyrządzili mojej psychice opresyjni nauczyciele" - powie po latach.

Klasycznie przystojny

Utalentowany i klasycznie przystojny aktor łatwo odnalazł się w telewizji. Tam został zauważony przez Petera O'Toole'a, który w 1967 roku zarekomendował go do roli Filipa II, króla Francji w filmie "Lew w zimie", gdzie zadebiutował na wielkim ekranie u boku Katherine Hepburn (co ciekawe, film ten okazał się przełomowy również dla innej przyszłej gwiazdy - Anthony'ego Hopkinsa).

Był to początek "kostiumowego" okresu w karierze Daltona - na początku lat 70. wystąpił między innymi w "Wichrowych wzgórzach" i "Marii - królowej Szkotów". Aby uniknąć zaszufladkowania, zdecydował się porzucić kino dla teatru i w 1971 roku podpisał kontrakt z Royal Shakespeare Company, z którym występował na całym świecie przez następnych kilka lat.

Na ekrany powrócił w 1975 roku w filmie "Spirali śmierci", zaś parę lat później podbił serca amerykańskiej publiczności rolą w "Sextette". Film ten otworzył mu drogę do amerykańskiej telewizji - pojawił się między innymi w jednym z odcinków "Aniołków Charliego" (co zabawne, graną tam postać sam Dalton określił jako bardzo "bondowską"), wcielił się też w Pana Rochestera w niezwykle popularnej produkcji BBC "Jane Eyre", a w 1986 wystąpił w mini serialu "Grzechy" u boku Joan Collins.

Nie chciał być Bondem

W 1986 roku Timothy Dalton zdecydował się zastąpić Rogera Moore'a w kultowej serii o agencie 007. Co ciekawe, aktor zgodził się przyjąć rolę Jamesa Bonda dopiero za trzecim razem. Po raz pierwszy zaproponowano mu ją w 1968 roku, nie przyjął jej jednak z uwagi na zbyt młody wiek.

"Nie uśmiechało mi się zastępowanie Seana Connery'ego. Był zdecydowanie za dobry, wręcz wspaniały. Poza tym byłem wtedy za młody, miałem jakieś 24 czy 25 lat, a Bond powinien być facetem po trzydziestce" - opowiadał.

Producenci zwrócili się do niego także w roku 1980, również bezskutecznie. Ostatecznie jednak udało się - w 1987 roku na ekranach pojawiła się piętnasta już część przygód agenta Jej Królewskiej Mości "W obliczu śmierci". Film odniósł sukces tak komercyjny (czwarta pozycja na liście najbardziej kasowych "Bondów"), jak i artystyczny.

Po niemal dekadzie z Rogerem Moorem, fani serii i krytycy ciepło przyjęli poważną, bardziej realistyczną interpretację Daltona. Jak pisał Steven Jay Rubin: "W przeciwieństwie do Moore'a, który zawsze wydawał się gotowy do służby, Bond Daltona sprawiał czasem wrażenie kandydata na psychiatryczną kozetkę - wypalony zabójca, któremu energii wystarczy zaledwie na jedyną ostateczną misję. To był prawdziwy flemingowski Bond - człowiek, który zapijał wszelkie zło świata i jego niemożliwe do spełnienia wymagania, cierpiący Bond".

Sam aktor skomentował to następująco: "Uważam, że Roger był dobrym Bondem, ale filmy stały się zbyt techno-popowe i zgubiły sens całej historii. W każdym z filmów pojawiał się czarny charakter, który chciał zniszczyć świat lub przejąć nad nim kontrolę. Jeśli chcesz uwierzyć w fikcję na ekranie, musisz najpierw uwierzyć w postaci i dopiero wtedy wykorzystać je jako trampolinę do świata fantazji. To był mój warunek i Albert Broccoli [producent - przyp.red.] zgodził się ze mną".

Kolejna część serii - "Licencja na zabijanie" - weszła na ekrany latem 1989 roku. Chociaż ciepło przyjęty, film okazał się klapą finansową w USA, głównie z powodu kiepskiej kampanii marketingowej - data premiery zbiegła się w czasie z takimi przebojami, jak "Indiana Jones i ostatnia krucjata", "Batman" Tima Burtona czy "Zabójcza broń 2". Od tej pory, aby uniknąć konkurencji ze strony letnich blockbusterów, filmy o przygodach agenta 007 zaczęły trafiać na ekrany między końcem października a połową grudnia.

Kontrakt zakładał udział Daltona w trzech częściach serii, jednak rozpoczęte w 1990 roku zdjęcia do "Goldeneye" zostały odwołane z powodu procesu między studiem MGM a firmą producencką. "Rzeczywiście, miałem zrobić jeszcze jeden film, ale po pięciu latach, bo tyle trwał proces, nie miałem już na to ochoty" - wspomina aktor. Ostatecznie zastąpił go Pierce Brosnan.

Cieszę się z tego, co mam

Epizod ten przyniósł Daltonowi niezwykłą popularność, która spowodowała między innymi to, że aktor przestał chodzić do barów. "Nie przypominam sobie, żebym wyskoczył na drinka, od kiedy zakończyłem moją przygodę z Bondem. W każdym barze zawsze znalazł się jakiś mądrala mówiący: 'O, dla pana pewnie Martini, wstrząśnięte, nie mieszane!', co było naprawdę męczące".

W kolejnych latach Timothy Dalton dzielił czas pomiędzy ekran i scenę. W 1991 roku otrzymał nagrodę na Festiwalu Filmowym w Nowym Jorku za nakręcony przez siebie dokument "In the Company of Whales". Wystąpił w licznych produkcjach, między innymi w "Scarlett" - telewizyjnej kontynuacji "Przeminęło z wiatrem" i "Kleopatrze", gościnnie pojawił się też w jednym z odcinków popularnego serialu "Doktor Who". Niedawno można go było zobaczyć w "Turyście" u boku Johnny'ego Deppa i Angeliny Jolie.

Zapytany, czy chciałby coś zmienić w swojej ponad czterdziestoletniej karierze, odpowiada:

"Nie zamierzam niczego żałować. Oczywiście zawsze kiedy widzę dobry film, myślę sobie: 'Szkoda, że w tym nie zagrałem!', ale cieszę się z tego, co mam. Najważniejsze, żeby pracować z prawdziwie utalentowanymi ludźmi, którzy mają oryginalne pomysły, nie ma nic lepszego".

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Timothy Dalton
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy