Tilda Swinton i romans w starym stylu
- W Hollywood jestem turystką - mówi Tilda Swinton. - Kiedy tam jadę, nigdy nie zabieram większego bagażu, niż podręczna torba z rzeczami na jednodniowy pobyt. Dla mnie Hollywood, czy też raczej hollywoodzkie filmy, nie są środkiem do celu.
- Owszem jest szansa, że widz, który zobaczy mnie w filmie zrealizowanym przez jedną z wielkich wytwórni, zainteresuje się innymi projektami z moim udziałem. Jestem naprawdę wdzięczna za te potencjalne korzyści, ale jestem zbyt leniwa i zbyt dobrze się bawię, żeby to analizować.
- Najwięcej mówi się o dwóch takich filmach z moim udziałem: "Opowieściach z Narnii" i "Michaelu Claytonie" - kontynuuje laureatka Oscara. - Zagrałam w "Narnii", ponieważ bardzo lubię jej reżysera, Andrew Adamsona, i autentycznie chciałam polecieć z nim do Nowej Zelandii, żeby zobaczyć, co zrobi z tym materiałem. Również rolę w "Michaelu Claytonie" przyjęłam dlatego, że bardzo, ale to bardzo lubię Tony'ego Gilroya (reżyser obrazu - przyp. aut.) i chciałam zrobić z nim ten film. Żaden z tych projektów nie przypominał hollywoodzkiej produkcji, żaden też nie został faktycznie zrealizowany w Hollywood.
- Nie zastanawiam się więc nad tymi rzeczami. Niemniej jednak wydaje mi się, że udział w tamtych filmach w jakiś sposób pozytywnie wpłynął na zainteresowanie niezależnymi produkcjami, w których grywam najchętniej, i które są moim prawdziwym żywiołem.
Prawdę mówiąc, "Opowieści z Narnii: Lew, Czarownica i stara szafa" oraz "Michael Clayton" (za rolę w tym drugim filmie otrzymała nagrodę Amerykańskiej Akademii Filmowej dla najlepszej aktorki drugoplanowej) nie są jedynymi "wypadami" Tildy Swinton w hollywoodzki teren. Mogliśmy podziwiać ją również w "Niebiańskiej plaży" (2000), "Vanilla Sky" (2001), "Adaptacji" (2002), "Constantine" (2005), "Tajne przez poufne" (2008) i "Ciekawym przypadku Benjamina Buttona" (2008). Osobliwe zestawienie, to prawda - ale przecież obejmujące wyłącznie produkcje wielkich wytwórni.
Mimo to nie można odmówić Tildzie Swinton racji. Większość spośród ponad pięćdziesięciu filmów, w których dotąd wystąpiła, to obrazy spod znaku kina niezależnego - takie, jak "Caravaggio" (1986), "Edward II" (1991), "Orlando" (1992), "Strefa wojny" (1999), "Młody Adam" (2002), "Przypadek Stephanie Daley" (2006), "The Limits of Control" (2009), czy najnowszy jej film, "Jestem miłością", pokazywany na razie głównie na festiwalach.
Oto, co o filmie "Michael Clayton" mówi Tilda Swinton:
"Jestem miłością" ("Io sono l'amore") to ukochane dziecko Swinton, która nie tylko zagrała główną rolę w tym soczystym melodramacie, ale też jako współproducentka przez jedenaście lat starała się doprowadzić do jego realizacji. Akcja tego nakręconego w języku włoskim filmu osadzona jest w realiach Mediolanu przełomu stuleci. Swinton gra Emmę Reichi, Rosjankę, matkę trójki dorosłych już dzieci, która przed laty weszła dzięki małżeństwu do bogatej włoskiej rodziny. Gdy Emma odkrywa, że jej córka ma romans z kobietą, sama wyrusza w podniecającą, brawurową i niebezpieczną podróż ku własnemu przebudzeniu, której szlak wiedzie przez romans z młodym, przystojnym kucharzem, a zarazem najlepszym przyjacielem jej syna i jego partnerem w interesach.
W naszej telefonicznej rozmowie 49-letnia Szkotka przedstawia "Jestem miłością" jako owoc jedenastu lat niekończących się rozmów z jej przyjacielem, włoskim reżyserem Luką Guadagnino. To już trzeci wspólny film tej pary - poprzednimi były "The Protagonists" (1999) i "The Love Factory" (2002). Regularna współpraca z tym samym reżyserem to znak rozpoznawczy Swinton, która występowała dwa lub więcej razy u Guadagnino, Lynn Hershman-Leeson, Dereka Jarmana i Jima Jarmuscha.
- Luca i ja znamy się już od dwudziestu lat - mówi - a o tym projekcie rozmawialiśmy nieprzerwanie przez lat jedenaście. Chcieliśmy zrobić film, który byłby skupiony na detalu i emocjach w sposób dzisiaj już niespotykany. Cały czas zadawaliśmy sobie pytanie: Czy można dziś odtworzyć dokonania z filmów Hitchcocka, Viscontiego, Fassbendera i Antonioniego, uwspółcześniając je zarazem?
- Dopingowaliśmy się nawzajem do podjęcia tego wyzwania wciąż i wciąż, od nowa - ciągnie. - Ta rozmowa toczyła się więc przez jedenaście lat, przy czym o tej, konkretnej historii, rozmawialiśmy przez ostatnich siedem. Wtedy właśnie przyszło nam do głowy konkretne środowisko i tematyka związana z miłością i miłosną rewolucją. W efekcie narodził się pomysł na opowieść o tym, w jaki sposób miłość może dosłownie wdzierać się w głąb ludzkich istnień, dokonując brutalnej dekonstrukcji zarówno stanów rzeczy, jak i ludzi - niosąc im jednocześnie odrodzenie.
Chociaż skromny budżet "Jestem miłością" wyniósł zaledwie dziesięć milionów dolarów, film emanuje przepychem i luksusem, podobnie jak świat bogaczy, który bierze na warsztat. Posuwiste i płynne ruchy kamery Guadagnino rejestrują z bliska przyrodę, potrawy na stole, aktorów - a niektóre spośród ujęć trwają kilka minut.
Swinton przyznaje, że zarówno ją samą, jak i reżysera, bardziej interesowały drobne szczegóły niż akcja jako taka.
- Tak było zawsze - mówi. - Uwielbiamy sztukę, która skupia się na drobiazgach. Niech żyją drobiazgi! Przypatrywanie się rzeczom, ludziom, zachowaniom - to według mnie najciekawsze rzeczy, jakimi zajmuje się kino. Szczerze mówiąc, nie jestem pewna, czy skupianie się na akcji jest najlepszym wykorzystaniem jego potencjału (?)
- Przypatrujemy się ludziom i sytuacjom w sposób właściwy powieści, z tą absolutną, pełną czci i specyficzną, niemalże naukową koncentracją na szczególe. Kiedy rozmawialiśmy z Luką o tym filmie, o tej kobiecie - którą ja osobiście postrzegam jako portret kobiety - powiedziałam: "Wolałabym, żeby w filmie znalazło się miejsce dla scen, w których Emma owija sobie dłoń wstążką od nie otworzonego pudełka z prezentem, niż dla scen, w których wygłasza rozbudowany monolog albo wprost mówi widzowi o swoich przemyśleniach.
- Ten właśnie rodzaj dbałości o szczegóły można znaleźć w wielkich powieściach - mówi aktorka - ale też i w tych mniej wybitnych. To tradycja pewnej uważności, która we współczesnym kinie jest już nieobecna, ale którą oboje z Luką kochamy. W "Jestem miłością" nie jest ona dla nas przystawką. Porównałabym ją raczej do głównego dania.
Swinton, która na co dzień mieszka wraz z rodziną w Szkocji, pracuje już nad kilkoma nowymi projektami. Obecnie zakwaterowała się na Manhattanie, skąd dojeżdża do Connecticut na plan filmu "We Need to Talk about Kevin" - dramatu, w którym ona i John C. Reilly grają rodziców nastoletniego sprawcy strzelaniny w swojej szkole. Niebawem chce też ponownie połączyć siły z Guadagnino i Jarmuschem. Prawdopodobnie pojawi się również u boku Marylina Mansona w jego rodzącym się w bólach reżyserskim debiucie "Phantasmagoria: The Visions of Lewis Carroll".
W miarę, jak nasza rozmowa dobiega końca, mówię Swinton, że dziennikarze wydają się przeczesywać słowniki w poszukiwaniu przymiotników, którymi można ją opisać. W ostatnich artykułach na jej temat można przeczytać, że jest "brawurowa", "eteryczna", "dziwaczna", "szorstka", "zwariowana", "osobliwa", "niczym kameleonica", "inteligentna", "niezwykła", "powalająca"?
- "Kameleonica"? - przerywa mi. - To mi się okropnie kojarzy z "odbytnicą"?
Słyszę w słuchawce jej śmiech, ale tylko przez krótką chwilę.
- Szczerze, to rzadko mi się zdarza słyszeć w rozmowie telefonicznej takie słowa - mówi Tilda Swinton. - W ogóle staram się nie słuchać. To, co ludzie o mnie myślą, to nie moja sprawa. To prawdopodobnie najzdrowsze podejście.
Ian Spelling
New York Times
Tłum. Katarzyna Kasińska