Reklama

"The Hurt Locker. W pułapce wojny": Niechciany film, który wygrał sześć Oscarów

"The Hurt Locker: W pułapce wojny" miał swą premierę w 2008 roku, jednak z powodu problemów ze znalezieniem dystrybutora dopiero półtora roku później mógł wziąć udział w wyścigu oscarowym. W tym czasie film zachwycał na festiwalach, ukazując uzależnienie od adrenaliny i napięcia sapera, narażającego swoje życie podczas wojny w Iraku. 4 września 2023 roku minie 15 lat od pierwszego pokazu oscarowego dzieła Kathryn Bigelow.

Fabuła opowiada o sierżancie Williamie Jamesie (Jeremy Renner), który dołącza do oddziału zajmującego się zbieraniem i rozbrajaniem ładunków wybuchowych podczas wojny w Iraku. Członkowie grupy, którzy są w żałobie po swoim przywódcy, nie potrafią się dogadać z nowoprzybyłym. James często łamie rozkazy, nie komunikuje się z nikim i podejmuje niepotrzebne ryzyko. Jest jednak skutecznym saperem, który potrafi rozbroić każdy ładunek. 

Reklama

"The Hurt Locker" narodził się w głowie Marka Boala, niezależnego dziennikarza, który w 2004 roku przez dwa tygodnie towarzyszył oddziałowi, mającemu za zadanie zbierać i rozbrajać niewybuchy. W tym czasie pozostawał w kontakcie z Kathryn Bigelow. Poznali się, gdy reżyserka próbowała wyprodukować serial "The Inside" na podstawie jego artykułu z 2002 roku (projekt został ostatecznie przejęty przez inne osoby). 

Ostatnie lata nie były dla niej udane. W 2002 roku do kin wszedł jej dramat "K-19", opowiadający o radzieckim okręcie podwodnym, który ulega awarii przy wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Jeśli załoga jej nie naprawi, sytuacja może eskalować nawet do wybuchu wojny jądrowej. Film kosztował 100 milionów dolarów. Zarobił zaledwie 65 milionów. By zapłacić rachunki, Bigelow zaczęła kręcić reklamy. 

Mimo że przestała pracować nad "The Inside", Bigelow pozostała w kontakcie z Boalem. Gdy powiedział jej, że udaje się do Iraku, oboje uznali to za dobry punkt wyjścia dla nowego filmu. Według Bigelow wojna w Iraku była odbierana jedynie politycznie. Niewiele osób skupiało się na żołnierzach, którzy przebywali tam w ciągłym stresie. "Pomyślałam, że jak widzowie zobaczą gościa w ważącym sto funtów kostiumie, który niepewnie podchodzi do kabelków wystających z kupki gruzu i próbuje działać szybko, by nie stać się ofiarą ataku snajpera, to zapomną o swoich przekonaniach" - mówiła Bigelow dla "Los Angeles Times". Boal zaczął pisać scenariusz, gdy tylko wrócił z Iraku. Reżyserka radziła mu, by jak najbardziej trzymał się formy reportażowej. 

Bigelow planowała sfinansować film bez udziału wielkich wytwórni. Stało się więc jasne, że w rolach głównych nie mogli wystąpić najlepiej opłacani aktorzy w Hollywood. Według niej wpłynęłoby to także na odbiór historii — widzowie nie mogli być pewni, kto przeżyje, a kto zginie. "Jeśli w jakiejś roli pojawia się znany aktor, powstaje wrażenie, że jego postać nie może umrzeć, a jeśli już, to wyłącznie heroiczną śmiercią. U nas po dwudziestu minutach jest jasne, że tak nie będzie. Nie masz pojęcia, kto z tego wyjdzie, a kto nie" - mówiła reżyserka w rozmowie z "Vanity Fair". Rola sierżanta Jamesa powędrowała do Jeremy'ego Rennera, który rozpoczął swą karierę przeszło 15 lat wcześniej. "Kathryn chciała nowe twarze, więc jestem nowicjuszem z ponad dziesięcioletnim stażem" - żartował aktor w rozmowie z agencją Reuters. 

Twórczyni "Na fali" chciała, by jej film wydawał się jak najbardziej realistyczny. Dlatego zdecydowała się nakręcić go w Jordanii, jak najbliżej granicy z Irakiem. Proponowano jej przeniesienie się do Maroka, ale czuła, że tamtejsze lokacje zupełnie nie przypominają Bagdadu i jego okolic. Reżyserka do końca chciała zrealizować część materiału w Iraku. Odmówiono ze względu bezpieczeństwa — nikt nie mógł zagwarantować tam ochrony ekipie filmowej. W wywiadzie dla "Los Angeles Times" Boal wspominał, że podczas zdjęć nie mógł się nadziwić sile i wytrzymałości Bigelow. Realizacji towarzyszyły upały przekraczające 45 stopni Celsjusza. Pod koniec dnia, gdy wszyscy padali ze zmęczenia, ona wyglądała tak, jakby dopiero co wstała i szykowała się do powrotu za kamerę. "Ma geny wikingów. Serio, tacy ludzie są nieśmiertelni. Geny wikingów i dużo łososia" - żartował Boal. 

Temperatury nie były jedyną trudnością, z jaką spotkali się filmowcy. Producent Tony Mark określił 44 dni zdjęciowe jako strefę walki skąpaną we krwi i pocie. Jednym z najbardziej wymęczonych był Renner. W pewnym momencie znalazł w swoim jedzeniu robaki. Wkrótce dostał ostrego zatrucia pokarmowego. Jak wspominał w rozmowie z "The Times", w ciągu zaledwie trzech dni stracił prawie siedem kilogramów wagi. Gdy doszedł do siebie, podczas jednej ze scen spadł ze schodów i zwichnął kostkę. Zdjęcia zostały przerwane na tydzień, a część ekipy chciała zrezygnować i wrócić do domu. 

Z kolei pirotechnik Richard Stutsman został ranny, gdy przygotowywał jeden z ładunków. Z powodu jordańskich przepisów dotyczących materiałów wybuchowych, mógł korzystać wyłącznie z chińskiego prochu. Pewnego dnia z racji upału i jednej iskry wszystko wybuchło mu w twarz. Na szczęście jego obrażenia nie były groźne i wrócił do pracy po dwóch dniach. Problemy na planie miał także Barry Ackroyd, operator filmu. W pierwszym tygodniu zdjęć z powodu nagłej fali gorąca dostał udaru słonecznego. 

Według Bigelow jej zadaniem było ukazanie historii saperów bez zbędnego efekciarstwa, które zepsułoby tylko napięcie. "Pamiętam, jak byłam na planie i oglądałam Jeremy'ego Rennera, który grzebał w śmieciach i łowił z nich kabelki. Gapiłam się w monitor, stałam jakieś 25 stóp od niego — a mimo to się o niego bałam" - mówiła dla "Los Angeles Times". Jednocześnie zdawała sobie sprawę, że robi kino gatunkowe, żeby nie powiedzieć — rozrywkowe. "Udało nam się stworzyć ciekawy balans w tonacji: coś wciągającego — w końcu dzień z życia bohaterów jest bardzo dramatyczny — ale też z drugim dnem. Zwróciliśmy uwagę na mało znany aspekt konfliktu" - zdradziła w Vanity Fair. Według niej to praca saperów zdefiniowała wojnę w Iraku. 

"The Hurt Locker" miał swoją premierę 4 września podczas festiwalu w Wenecji, w którym został zaprezentowany w ramach konkursu głównego. Pierwszy pokaz zakończył się dziesięciominutową owacją na stojąco. Film wyświetlano także podczas festiwalu w Toronto. Chociaż zainteresowanie nim było bardzo duże, wielcy dystrybutorzy wahali się przed jego zakupem z powodu słabych wyników finansowych wcześniejszych dzieł o wojnie w Iraku. Do końca 2008 roku film Bigelow był pokazywany na kolejnych wydarzeniach, także polskim Camerimage. Oficjalną amerykańską dystrybucję rozpoczął dopiero w połowie 2009 roku. 

Chociaż film nie odniósł oszałamiającego sukcesu kasowego, a spora część recenzentów zapomniała o nim od czasu świetnego przyjęcia w Wenecji, okazał się on niepokonany podczas sezonu oscarowego w 2010 roku. Otrzymał aż dziewięć nominacji do nagród Akademii, w tym za produkcję roku, reżyserię, scenariusz oryginalny i rolę pierwszoplanową (Renner). Szczególnie głośno komentowano nominację dla Bigelow, która była dopiero czwartą kobietą z szansą na nagrodę w swojej kategorii w historii. Oscara za reżyserię wręczała Barbra Streisand. Gdy otworzyła kopertę, po krótkiej pauzie powiedziała: "Nadszedł czas". Bigelow została pierwszą reżyserką wyróżnioną Oscarem. Chwilę później jej film otrzymał główną nagrodę. Łącznie na jego koncie znalazło się sześć statuetek.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Kathryn Bigelow | Jeremy Renner | Mark Boal
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy