Teresa Lipowska: "Mam poczucie, że dobrze przeżyłam swoje życie"
Teresa Lipowska od lat nieprzerwanie cieszy się ogromną sympatią widzów. Chociaż od dawna gra głównie w "M jak miłość", to niedawno dla jednej z produkcji zrobiła wyjątek i znowu można ją zobaczyć na dużym ekranie.
Na brak pracy nie może się uskarżać, wszak od ponad dwóch dekad występuje w "M jak miłość". Co jakiś czas powracają plotki o jej rzekomym odejściu serialu. W czerwcu w programie "Pytanie na śniadanie" aktorka skomentowała spekulacje, mówiąc, że nie rozważa emerytury, głównie ze względów finansowych. "Gdybym miała tylko emeryturę, to miałabym biedę. Natomiast jestem aktorką ciągle pracującą" - mówiła wówczas. Nie ukrywa również, że na planie produkcji TVP czuje się jak w drugim domu.
Niestety, uwielbiana aktorka może jednak narzekać na brak innych propozycji, bo reżyserzy rzadko obsadzają ją w swoich filmach, jakby bali się, że za bardzo kojarzy się z serialową Barbarą Mostowiak. Takich obaw nie mieli twórcy komedii romantycznej "Uwierz w Mikołaja", który 10 listopada wszedł do kin.
Teresa Lipowska wciela się w nim w rolę emerytowanej dyrygentki, która trafia do domu spokojnej starości "Happy End". Nam aktorka zdradza, jak to się stało, że po latach przerwy znów zagrała w filmie, czy żałuje ról, których nie dostała, dlaczego ekipę "M jak miłość" uważa za swoją drugą rodzinę i czemu praca z młodymi aktorami nie zawsze jest dla niej przyjemna.
PAP Life: Od 23 lat gra pani Barbarę Mostowiak w serialu "M jak miłość". Ona jest miła, ciepła, rodzinna, ale...
Teresa Lipowska: ...trochę nudna? Staram jej się dodać trochę barw, dowcipu, charakteru, żeby nie była taką gnuśną staruszką. Ale trzeba by być genialnym scenarzystą, żeby przez 23 lata wymyślać dla starej babki jakieś zaskakujące problemy.
Za to Helena, w którą wcieliła się pani w komedii "Uwierz w Mikołaja", z pewnością nudna nie jest.
- Muszę przyznać, że rola Helenki od razu bardzo przypadła mi do gustu. Traktuję ją trochę jak prezent. Starałam się robić wszystko, żeby ona się różniła od poczciwej Basi Mostowiak. Helena maluje paznokcie złotym lakierem, ćwiczy jogę i w ogóle zachowuje się dość ekstrawagancko. Wspaniała postać do grania!
Helena ma w sobie ogromną radość życia. Nie przejmuje się tym, że złamała nogę, że święta spędzi z obcymi ludźmi w domu spokojnej starości. Patrzy na świat z optymizmem. Pani też jest niezwykle pogodną osobą.
- Staram się taka być. Kiedyś dostałam w prezencie specjalnie dla mnie napisany wierszyk, w którym na końcu było zdanie: "Urodziłam się po to, żeby kochać. Kocham żyć". To jest moje motto. Kocham ludzi, jestem otwarta, serdeczna wobec wszystkich. Lubię rozmawiać, pamiętam, co się, u kogo dzieje, czyja wnuczka poszła do szkoły, kto robi remont. Często słyszę od ludzi, że po rozmowie ze mną są naładowani dobrą energią. Wierzę, że dobro powraca.
Co sprawia, że ma pani tak dobrą formę? Praca w tym pomaga?
- Oczywiście, że tak! Praca to jedyne, co wyciąga mnie z domu. Dlatego tak długo jestem w "M jak miłość", chociaż niewiele mam tam już do grania. Ale to, że idę na plan, spotykam się z kolegami, że muszę się dobrze poczuć, nawet jak rano mam wysokie ciśnienie czy coś mnie boli, działa na mnie mobilizująco. Adrenalina mnie ładuje. Potem wszyscy się dziwią: "Co ty mówisz, że się słabo czujesz? Przecież dobrze wyglądasz".
- Skończyłam 86 lat. Może jak mnie pomalują, uczeszą, to nie wyglądam na tyle, ale przecież w środku wszystkie części mam niewymienione (śmiech). Kiedy po zdjęciach wracam do domu, to bywam wykończona, ale bardzo szczęśliwa. Praca pomaga szalenie - psychicznie i fizycznie. Kilka lat temu napisałam z Iloną Łebkowską książkę "Nad rodzinnym albumem" i czasem jeżdżę na spotkania autorskie. Przychodzi na nie po 200-300 osób. Dla mnie to największa nagroda za całe moje aktorskie życie. Nie potrzebuję żadnych filmowych, aczkolwiek mam i Telekamerę, i jakieś inne odznaczenia.
Ci ludzie przychodzą do Teresy Lipowskiej czy chcą zobaczyć Barbarę Mostowiak?
- Są osoby, które pamiętają mnie też z innych filmów, na przykład z "Rzeczpospolitej babskiej", "Rodziny Połanieckich", "Tato". Ale oczywiście ogromna większość zna mnie z roli Barbary Mostowiak. Wcale się o to nie obrażam. Ten serial odmienił przecież moje życie. Gdybym w nim nie grała, pewnie zostałabym zapomniana, tak jak wiele aktorek w moim wieku. To jest wspaniały serial, dzięki któremu dostałam mnóstwo zaproszeń, mogłam wziąć udział w innych projektach.
- Poza tym ekipa "M jak miłość" to w tej chwili trochę taka moja druga rodzina. Mój ukochany mąż nie żyje od siedemnastu lat, wszystkie moje przyjaciółki już poumierały, syn jest zapracowany, ma swoją rodzinę. A na planie zawsze coś się dzieje. Z jednymi pogadam serdecznie, z drugimi bardziej urzędowo, ale chyba nie mam tam nieprzyjaciół. To bardzo dla mnie ważne.
Pani marzyła o aktorstwie od dziecka?
- Nie, chciałam być lekarzem, pediatrą. Nawet złożyłam papiery na akademię medyczną. Ale od dziecka grałam w różnych szkolnych przedstawieniach, śpiewałam, skończyłam średnią szkołę muzyczną w klasie fortepianu. Jako dziewięciolatka zagrałam w przedstawieniu "Za siedmioma górami" w Teatrze Lutnia w Łodzi, który istnieje do tej pory. Potem, gdy miałam 15 lat, statystowałam w filmie "Pierwszy start" Leonarda Buczkowskiego. Chodziłam wtedy na zajęcia do kółka dramatycznego, które prowadziła pani Ewa Kaczorowska. Ona namówiła mnie, żebym zdawała do szkoły teatralnej.
- Nie wierzyłam w siebie, byłam wtedy dość okrągła, trochę zaniedbana. Ale pani Ewa powiedziała: "Co ci szkodzi, mi się wydaje, że masz talent". Przygotowała mnie do egzaminów, no i poszłam. Na czterdzieści chętnych dziewczyn tylko ja zostałam przyjęta. W szkole potrafiliśmy siedzieć po nocach, zwłaszcza kiedy mieliśmy próby z Jerzym Antczakiem. Był moim idolem. Jego zapał udzielał się wielu osobom.
Podobno Antczak mówił studentom, że należy brać wszystkie role, nieważne czy duże, czy małe. Pani trzymała się tej zasady?
- Tak, odrzuciłam może ze dwie, trzy propozycje, które mi nie odpowiadały - ze względów estetycznych etycznych lub światopoglądowych. Ale nie potrafiłam zawalczyć o siebie, uważałam, że jak ktoś będzie mnie chciał, to sam do mnie trafi. A to nieprawda.
Żałuje pani jakichś ról, które przez to panią ominęły?
- Bardzo chciałam zagrać Hankę w "Chłopach" Jana Rybkowskiego. Powieść Reymonta czytałam w młodości i szalenie mi się podobała. Gdy dowiedziałam się, że kręcą serial, to marzyłam o tym, żeby cokolwiek tam grać. Ale nic nie zrobiłam, do nikogo nie zadzwoniłam, nie poprosiłam. Później robiłam z Rybkowskim "Rodzinę Połanieckich" i przy jakiejś sposobności powiedziałam mu, że mam do niego pretensje. On zaskoczony: "Do mnie? A o co?". "No, że nie obsadziłeś mnie w 'Chłopach'" odpowiedziałam i przyznałam mu się, że moim marzeniem była rola Hanki.
- On mnie wtedy zapytał, dlaczego nie zadzwoniłam i mu tego nie powiedziałam. Na co ja mu odpowiedziałam: "Bo ja nigdy w życiu do nikogo nie poszłam prosić o rolę. Jeżeli ludzie uważają, że się nadaję, to proszę bardzo. Ale żeby iść i mówić, to może ja zagram, to tego w sobie nie mam". I Rybkowski powiedział, że bardzo żałował, że się nie odezwałam, chociaż oczywiście Krystyna Królówna była świetna.
- Wtedy też mi uświadomił, że trzeba walczyć o siebie - nie agresywnie, nie na chama, tylko umiejętnie, delikatnie. Ja to teraz przekazuję młodym aktorom. Zawsze można zadzwonić: "Panie reżyserze, ta rola jest mi tak bliska, taka cudna, może bym spróbowała". Jeśli odpowie, że ma kogoś innego, to trudno, ale pytać warto. Ja tak się znalazłam w serialu "M jak miłość". Spotkałam kiedyś na ulicy Ryśka Zatorskiego. Zapytał, co u mnie słychać, ja powiedziałam, że mam więcej czasu, bo akurat pracowałam tylko w teatrze. I on nagle powiedział: "Jak mogłem zapomnieć, przecież ty! Jutro casting!". No i przyleciałam na casting, co prawda w eleganckiej sukience i makijażu, a szukali wiejskiej babki, ale na szczęście wygrałam!
Rolę w filmie "Uwierz w Mikołaja" też dostała pani w taki sposób?
- Nie musiałam chodzić na żadne castingi. Jestem wybitną aktorką. (śmiech)
Absolutnie się zgadzam!
- Oczywiście to żart. Zawdzięczam tę rolę Barbarze Mostowiak, to znaczy Ilonie Łepkowskiej, z którą znamy się od dwudziestu trzech lat. Jak wiadomo, to Ilona wymyśliła "M jak miłość", a w "Uwierz w Mikołaja" była odpowiedzialna za scenariusz. Trochę znała mnie też reżyserka tego filmu, Anna Wieczur-Bluszcz, kiedyś już nawet były jakieś plany, żebyśmy razem coś robiły, ale dopiero teraz to się udało. Jestem przeszczęśliwa, że ten film powstał i mogłam wziąć z nim udział.
- Także dlatego, że dzięki temu mogłam spotkać się z dawno niewidzianymi koleżankami i kolegami: Martą Lipińską, Elą Starostecką, Ewą Szykulską, Bohdanem Łazuką, Maćkiem Damięckim. Znamy się, lubimy. To była sama przyjemność, czysta radość. W tym filmie nasze postaci tak zostały ustawione, że każdy ma swoją rolę do zagrania, nikt nikogo nie powtarza. Przypomina to trochę moją ukochaną "Rzeczpospolitą babską", w którym każda aktorka miała swoje pięć minut. Młodzi aktorzy grający w tym filmie też byli bardzo sympatyczni, kulturalni, zdolni.
Lubi pani pracować z młodymi aktorami?
- Lubię pracować z tymi, którzy są przygotowani.
A nie wszyscy są?
- Różnie z tym bywa. Zdarza się, że przychodzą na plan i nie wiedzą, co mają zagrać. Łapią scenariusz w czasie charakteryzacji, a że mają świeżą głowę, to szybko przyswajają tekst. Ja pracuję inaczej - przychodzę przygotowana, czasem sama proponuję, jak moja bohaterka powinna się zachować, co powiedzieć, co zrobić, bo przecież znam ją od dwudziestu trzech lat. Ale z młodzieżą bywa niestety różnie. Oni mają tyle zajęć i tyle problemów na głowie. Czytają scenariusz w telefonie i grają. Niestety, ja jestem starej daty i to mi zdecydowanie nie odpowiada. Wszyscy na planie wiedzą, że bardzo przestrzegam tego, żeby tekst był nauczony.
Kiedy pani zaczynała karierę, wszyscy byli przygotowani?
- Na pewno nie mieli tylu zajęć, co się w tej chwili. Ale ja przecież kończyłam szkołę w 1957 roku. Nie było wtedy reklam, nie było seriali, skupialiśmy się przeważnie na teatrze, ewentualnie był film, radio. Ale nawet audycje radiowe miały próby, w dubbingu też były próby. A dziś pokazują obraz i młodzi ludzie, zresztą wspaniale przygotowani technicznie, bo cały czas to robią, grają. Ja tak nie potrafię, kiedyś powiedziałam: "Przepraszam, będę wam przeciągać czas. Muszę najpierw zobaczyć, potem spróbować, a dopiero później nagrać". A oni od razu grają.
Ile czasu teraz spędza pani na planie?
- Niedużo, cztery czy pięć dni w miesiącu.
To co pani robi, jak pani nie pracuje?
- Żyję. Piorę, sprzątam, gotuję, chodzę na spacer, czasem mam jakąś audycję w radio czy wyjazdy na spotkania z widzami. Uwielbiam też rozwiązywać krzyżówki, oglądać teleturnieje. Hania Bielicka mi mówiła: "Krzyżówki to jest lekarstwo na mózg". I to prawda. Ona i Irena Kwiatkowska były dla mnie wzorem, przez parę lat pracowałam z nimi w Teatrze Syrena. Zawsze przygotowane, punktualne, kochające i szanujące swoją pracę. Dla nich aktorstwo nie było jakimś dodatkiem, tylko sposobem na życie. Chciały oddać ludziom wszystko to, co najlepsze. Takiego podejścia do zawodu się od nich nauczyłam.
Ale pani aktorstwo nie przeszkodziło mieć też udane życie rodzinne.
- Rodzina zawsze była u mnie na pierwszym miejscu. Mój mąż Tomasz Zaliwski też był aktorem, ale więcej grał niż ja, bo dla mężczyzn jest więcej ról. Nigdy nie zazdrościliśmy sobie kariery. Życie rodzinne było najważniejsze. Bardzo cieszyliśmy się z narodzin naszego syna i wszystkie wolne chwile staraliśmy się mu poświęcać. Może nie zagrałam jakiś wielkich ról, ale zawsze pracowałam. Potrafiłam sobie wszystko poukładać. Mam poczucie, że dobrze przeżyłam swoje życie.
Rozmawiała Izabela Komendołowicz-Lemańska