Teatralne doświadczenia Mateusza Damięckiego
Nie gwiżdżę w teatrze, nie wchodzę na scenę w prywatnej czapce, nie jem pestek za kulisami i na scenie, a gdy upadnie mi tekst, przygniatam go nogą - m.in. o przesądach, których przestrzega w teatrze, mówi w wywiadzie dla PAP Mateusz Damięcki.
Kolejnym wcieleniem teatralnym Damięckiego jest Oniegin z poematu Puszkina. Sztuka w reżyserii Ireny Jun miała premierę w niedzielę, 27 kwietnia, w stołecznym Teatrze Studio.
Teatr Studio mieści się w Pałacu Kultury i Nauki. Czy ma pan do tego miejsca emocjonalny stosunek?
Mateusz Damięcki: - Tak. Mam wiele aktorskich wspomnień związanych z tym miejscem. W Sali Kongresowej w wieku pięciu lat zagrałem małego powstańca warszawskiego w przedstawieniu "Pastorałki". W spektaklu grał również mój ojciec, z którym od czasu do czasu chodziłem na próby. Gdy okazało się, że do obsadzenia jest jeszcze rola chłopca, włączono mnie do zespołu. Bywałem też w bufecie i za kulisami Teatru Dramatycznego, gdzie mój tata pracował przez ćwierć wieku. Jako trzylatek pierwszy raz nacisnąłem guzik podnoszący kurtynę na początku spektaklu. Znałem kilka przedstawień ojca na pamięć.
Obecnie występuje pan w dwóch sztukach - "Onieginie" i "Klapsie! 50 twarzach Greya". Czy pana, zdawałoby się odległych bohaterów, coś może łączyć?
- Oczywiście. Chociaż postać Eugeniusza Oniegina i Hugh Hansena, perwersyjnego milionera ze sztuki "Klaps! 50 twarzy Grey" dzieli niemal 200 lat i wydają się na pozór zupełnie różni, mają ze sobą wiele wspólnego. Obaj są zagubionymi i samotnymi facetami, którzy nie potrafią obdarzyć prawdziwym uczuciem ani go przyjąć.
Czym wyróżnia się "Oniegin" według Ireny Jun?
- Interesujące jest zestawienie tekstu należącego do kanonu klasyki z minimalizmem inscenizacji - scenografia i kostiumy są umowne, oryginalną przestrzenią - spektakl gramy nietypowo, bo we foyer, a także samą formą przekazu - nie rozgrywamy scen między sobą, opowiadamy historię, zwracając się wprost do widzów. Jednocześnie mówimy wierszem, jakże fantastycznie napisanym przez Puszkina. Daje to aktorom ogromne pole do popisu, bo teksty rymowane są w teatrze wykorzystywane coraz rzadziej. Widzowie obejrzą sztukę inną niż większość pokazywanych współcześnie przedstawień.
A jaki jest pański Oniegin?
- To nie jest człowiek, którego można określić jednym przymiotnikiem. To człowiek rozedrgany i poszukujący, który ma w sobie wiele goryczy, ale ma też namiętność; ogromne korelacje widzę między nim a Cezarym Baryką.
To nie pierwsze pana spotkanie z Puszkinem i Rosją.
- Jako siedemnastolatek zagrałem w rosyjskim filmie "Córka kapitana", filmowej adaptacji dwóch opowiadań Puszkina. Gdy przyjechałem na casting, nie znałem jeszcze tych lektur. Jednak do roli Piotra Griniowa, oficera armii carskiej, reżyser Aleksander Proszkin wybrał właśnie mnie, choć miał bardzo wielu kandydatów, Rosjan. Nie spodziewałem się, że po kilkunastu latach zagram tak podobnego puszkinowskiego bohatera. Pracując na planie "Córki kapitana", zachwyciłem się rosyjską kulturą. Chciałem poznać Rosję lepiej. Stąd po latach wraz ze znajomymi wyprawiliśmy się samochodami w głąb tego kraju. Dojechaliśmy do Magadanu, w sumie przemierzyliśmy 25 tys. km. Teraz mam kolejny cel podróżniczy - wyprawę dookoła świata żukami. Mimo że to skomplikowany projekt, wymagający żmudnych przygotowań, czasu i środków, wierzę, że prędzej czy później dojdzie do skutku.
A co nastąpi po trudach przygotowania roli "Oniegina"?
- Już nie mogę się doczekać, by zacząć oglądać serial "House of Cards". Tylko obawiam się, że jak zacznę, to nie odejdę od telewizora zanim nie obejrzę wszystkich odcinków. Kiedyś, ktoś polecił mi "24 godziny". Włączyłem pierwszy odcinek. Skończyło się na tym, że oglądałem ten serial przez 24 godziny, bo nie mogłem się od niego oderwać. W Stanach Zjednoczonych seriale robi się z matematyczną precyzją. Miałem okazję uczestniczyć w nagraniu amerykańskiego sitcomu jako widz, bowiem na planie tych produkcji jest zawsze prawdziwa, żywa publiczność. Jej reakcje są bardzo skrupulatnie badane. Na podstawie intensywności śmiechu i natężenia oklasków podejmowana jest decyzja czy dana puenta jest właściwa, czy też należy ją zmienić. Czuwa nad tym specjalna osoba należąca do ekipy scenarzystów. To odrębna funkcja, z którą nie spotkałem się nigdy w Polsce.
A czy pan, młody aktor, przejmuje się teatralnymi przesądami?
- Nie gwiżdżę w teatrze, nie wchodzę na scenę w prywatnej czapce, nie jem pestek za kulisami i na scenie, a gdy upadnie mi tekst, przygniatam go nogą. Ale co kraj to obyczaj, np. w Rosji, gdy upadnie scenariusz trzeba nie tylko go przydeptać, ale również na nim usiąść i podnieść, trzymając go przy pośladkach. Teatr istnieje od 2500 lat, przesądy aktorskie rodziły się więc na przestrzeni dziejów. Niektóre trudno wyjaśnić, za innymi z kolei stoją bardzo ciekawe historie. Co do zakazu gwizdania w teatrze, potocznie mówi się, że nie wolno tego robić, by nie narazić sztuki na wygwizdanie przez widzów. Zetknąłem się z inną historią. Ponoć kiedyś przy obsłudze kurtyny pracowali byli marynarze, którzy na statkach dawali sobie gwizdaniem znać, czy żagle mają iść w górę czy w dół. Nietrudno zgadnąć, że gwiżdżący aktor mógłby spowodować niezłe zamieszanie, gdyby któryś z eksmarynarzy zareagował instynktownie i w nieodpowiedniej chwili podniósł lub opuścił kurtynę.
Mateusz Damięcki (ur. 1981) - aktor teatralny, filmowy i telewizyjny. Ukończył Akademię Teatralną w Warszawie. Pochodzi z rodziny o aktorskich tradycjach. Popularność przyniosły mu role w serialach "Matki, żony i kochanki" czy "Teraz albo nigdy" oraz filmach: "Przedwiośnie" i "Kochaj i tańcz". Występował w Teatrze Nowym, Teatrze Współczesnym i Teatrze Syrena. Obecnie gra w "Teatrze Polonia" ("Klaps! 50 twarzy Greya") i Teatrze Studio ("Oniegin"). Można go też oglądać w serialach "Sama słodycz" (TVN), "Na dobre i na złe" (TVP 2) oraz "Na krawędzi" (Polsat).
Rozmawiał Andrzej Grabarczuk (PAP Life).
Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!