Taylor Kitsch: Kanadyjczyk w Hollywood
W życiu Taylora Kitscha szykuje się niezła rewolucja. Kariera kinowa i telewizyjna tego 30-letniego Kanadyjczyka przebiegała do tej pory w sposób umiarkowany, o czym świadczą chociażby drugoplanowe role w serialu "Friday Night Lights" oraz filmach "Węże w samolocie" i "X-Men Geneza: Wolverine".
Teraz jednak, kiedy do kin wielkimi krokami nadciągają dwa epickie tytuły, które mają szansę podbić światowy box office - "John Carter" i "Battleship: Bitwa o Ziemię" - młody aktor jest na najlepszej drodze do tego, by stać się gwiazdą wielkiego formatu.
- Jestem gotowy na każdy scenariusz - zapewnia. - Wiele zależy tutaj od wyborów, jakich dokonujesz ty sam. Mieszkam w Austin w Teksasie, gdzie paparazzi nie zaglądają. Na ulicy spotykasz zwyczajnych ludzi, którzy mają w nosie to, kim jesteś. Mam więc wybór - a dotychczasowe propozycje zawodowe były jak najbardziej pozytywne. Dostałem możliwość zagrania niewiarygodnych ról, nie do odrzucenia z perspektywy aktora. Jeśli z jakichś powodów nie będę już miał okazji pracować z tego rodzaju niesamowitymi ludźmi i nie będę mógł czerpać satysfakcji z pracy, to po prostu nie będę pracował w tym zawodzie. Nie będę, i już.
"John Carter", w którym Kitsch gra tytułową rolę, to opowieść o niezwykłych losach weterana wojny secesyjnej, który w tym krwawym konflikcie walczył po stronie Południa.
W niewyjaśniony sposób zostaje on przeniesiony na Marsa, gdzie - ku swojemu oczywistemu zadowoleniu - zostaje wplątany w zupełnie nową wojnę. Na obcej planecie Carter (którego poznajemy jako młodego wdowca) zakocha się w marsjańskiej księżniczce Dejah Thoris (Lynn Collins), a los postawi na jego drodze zarówno przyjaciół, jak i wrogów, wśród których widz rozpozna Thomasa Hadena Churcha, Willema Dafoe, Ciarana Hindsa, Samanthę Morton, Marka Stronga i Dominica Westa. Zawrze również znajomość z osobliwym, przypominającym psa stworzeniem o imieniu Woola.
Podczas naszej rozmowy Kitsch podkreśla, że "John Carter" - oparty na klasycznej powieści "Księżniczka Marsa" pióra Edgara Rice'a Burroughsa z 1912 r. - przy całym swoim bogactwie efektów specjalnych i fantastycznej otoczce, jest przede wszystkim opowieścią o sile charakteru. Zdaniem aktora, wielka w tym zasługa Andrew Stantona, reżysera i współscenarzysty filmu, dla którego jest to debiut, jeśli chodzi o kino aktorskie (Stanton zasłynął jako twórca sukcesu znakomitych animacji, m.in. "Gdzie jest Nemo?" i "WALL-E").
- Stanton przedstawił mi historię niepozbawioną dramaturgii - mówi aktor. - Carter jest przybity; sprawa, za którą walczył, jest przegrana. Podczas naszego pierwszego spotkania na planie pierwszym były właśnie historia i bohater. Osobiście nie potrzeba mi nic więcej. Nie sądzę, że przyjąłbym tę rolę, gdyby materiał aktorski, w który można się zagłębić, nie był tak rozbudowany.
- W Carterze od samego początku podobało mi się to, że jest to człowiek, który stara się postępować w życiu właściwie. Zapłacił za to najwyższą cenę. Stracił rodzinę, a potem, kiedy odebrano mu również sprawę, za którą walczył, na skutek nadzwyczajnego splotu okoliczności dostaje kolejną szansę na nowy cel w życiu i nową miłość. W moim odczuciu jest to rewelacyjny wątek. To właśnie ta druga szansa jest tym, co w tej historii jest najważniejsze.
Film obfituje we wspólne sceny Kitscha i Lynn Collins. Tych dwoje miało okazję poznać się - aczkolwiek niezbyt dobrze - na planie "X-Men Geneza: Wolverine", gdzie Kitsch grał Gambita, a Collins - Kaylę Silverfox.
- Zawarliśmy coś w rodzaju znajomości - wspomina Kitsch - ale właściwie to nawet nie pracowaliśmy razem i nie spędzaliśmy wspólnie czasu w przerwach między zdjęciami, bo nasze grafiki zupełnie się nie pokrywały. Zagraliśmy razem w jednej tylko scenie; kiedy ona leży już martwa, a ja pytam Wolviego, czyli Hugh Jackmana, czy ją znał.
- Co ciekawe, kilka lat wcześniej miałem okazję spotkać się z mężem Lynn, Stevenem Straitem, na planie "Paktu milczenia". Świadomość tego pomogła nam podczas zdjęć próbnych. Dzięki temu mogliśmy łatwiej kontakt i szybciej zbudować wzajemne zaufanie.
Na planie największym zaufaniem Kitsch darzył jednak reżysera. Jak mówi, Andrew Stanton zawsze potrafił znaleźć dla niego czas, mimo wielu ról, które musiał umiejętnie łączyć.
- Kiedy tylko czegoś potrzebowałem albo miałem jakieś pytanie, on był do mojej dyspozycji - mówi aktor. - Ani razu nie musiałem tłumaczyć sobie czy innym: Słuchajcie, to jego pierwszy film. Nigdy wcześniej nie pracowałem z kimś, kto byłby tak przygotowany do realizacji filmu. Takie przygotowanie sprawia, że wszelkie wątpliwości znikają w mgnieniu oka. Stanton jest uosobieniem dobrego przygotowania.
Być może aktor i jego mistrz niedługo znów spotkają się na planie - mój rozmówca nie wyklucza, że będzie to kontynuacja Johna Cartera, a może też coś zupełnie innego...
- Cały czas żartujemy, że po tej małej próbce westernu na planie "Johna Cartera" pora na western pełnowymiarowy - mówi aktor. - Bardzo chciałbym zagrać u Stantona w westernie. Ale druga część "Cartera" - to byłoby coś. Zabiłbym dla tej roli. Tutaj przedstawialiśmy historię głównego bohatera od samego początku, stopniowo się rozkręcając, więc w sequelu musielibyśmy od razu zacząć z wysokiego pułapu.
- Możliwość codziennej pracy z taki aktorami, jak Dominic West, Mark Strong czy Willem Dafoe... To dopiero coś! Stajesz się przez to lepszym aktorem. Gdybym mógł przeżyć to jeszcze raz...
Drugim dużym filmem z udziałem Kitscha, który niebawem wejdzie na ekrany, jest "Battleship: Bitwa o Ziemię", inspirowana popularną grą planszową. W tej wyreżyserowanej przez Petera Berga opowieści amerykańska marynarka wojenna musi stawić czoła imponującej armadzie obcych sił. Oprócz Kitscha, w obsadzie filmu znaleźli się Liam Neeson, Alexander Skarsgard, Brooklyn Decker i Rihanna.
- To film pod każdym względem inny niż "John Carter" - mówi aktor. - Jego klimat jest zupełnie inny; inni są bohaterowie. Pete Berg jako reżyser też pracuje zupełnie inaczej. Słowem, cały wydźwięk filmu jest inny. Jednym z głównych powodów, dla których przyjąłem tę propozycję, był właśnie Pete, z którym poznaliśmy się na planie serialu "Friday Night Lights". Traktuję go jak bliskiego przyjaciela. Cudownie było spotkać go ponownie. Właściwie można chyba powiedzieć, że to był jedyny powód, który mną kierował.
- Mój bohater nie ma żadnego celu w życiu. W zasadzie boi się własnego cienia. Przez pierwszych dziesięć minut czy nawet więcej w filmie nie ma słowa o marynarce. Skupiamy się na bohaterach. Mocną stroną tej historii jest humor - to naprawdę wciągająca opowieść. To film z gatunku tych letnich hitów, które na dwie godziny pozwalają widzowi zapomnieć o wszystkim innym. Gwarantuję, że nikt nie będzie się nudził nawet przez minutę.
Latem swoją premierę będzie miał również nowy film Olivera Stone'a, "Savages", w którym Kitsch i Aaron Johnson grają dwóch przyjaciół zajmujących się hodowaniem marihuany. Kiedy ich wspólna dziewczyna (Blake Lively) zostaje uprowadzona przez członków meksykańskiego kartelu narkotykowego, ruszają w pościg za porywaczami. Młodym aktorom na ekranie towarzyszą takie tuzy, jak: Benicio del Toro, Salma Hayek, Uma Thurman i John Travolta.
- Chodzi o to, by rzucać widzom podkręcane piłki - mówi Kitsch. - Moja postać w tym filmie nie przypomina ani Johna Cartera, ani Alexa Hoppera z "Battleship". To właśnie jest marzenie każdego aktora. Moim zadaniem jest nie dopuścić do tego, by mnie zaszufladkowano. Wracając do "Savages", to kawał zacnego kina.
"John Carter", "Battleship: Bitwa o Ziemię", Savages" - to niezły aktorski hat-trick. A przecież jeszcze niedawno Taylor Kitsch zainteresowany był kolekcjonowaniem hat-tricków zupełnie innego rodzaju, grając zawodowo w hokeja w drużynie Langley Hornets w kanadyjskiej lidze BCHL. Zmianę życiowych planów wymusiła na nim jednak poważna kontuzja kolana. Ale nawet dzisiaj, pytany o to, czy dziesięć lat temu powiedziałby, że woli być gwiazdą kina niż sportowcem (lub odwrotnie), nie jest w stanie udzielić jednoznacznej odpowiedzi.
- Nigdy bym nie przypuszczał, że tak to się potoczy. Mógłbym równie dobrze grać w niezależnych produkcjach do końca życia, i cieszyć się z tego. Wtedy jednak, zanim jeszcze doznałem tej kontuzji... Nie, nie będę kłamał. Dla młodego chłopaka urodzonego i wychowanego w Kanadzie hokej jest wszystkim.
- Gdyby więc ktoś zadał mi takie pytanie, odpowiedziałbym: "Zwariowaliście? Oczywiście, że wybieram hokeja".
Ian Spelling
New York Times
Tłum. Katarzyna Kasińska