Reklama

Taka "crazy witch"

Nieczęsto zdarza się, by polska aktorka występowała u boku gwiazd pokroju Jeremy'ego Rennera czy Gemmy Arterton, jednak widzowie mogą mieć problemy z rozpoznaniem Joanny Kulig w filmie "Hansel i Gretel: Łowcy czarownic".

- Nie ma opcji! Chyba, że po głosie - mówi aktorka, z którą spotykam się jeszcze przed polską premierą "Hansel i Gretel..." [polska premiera: 8 lutego - przyp. red.]. - Ogólnie jestem nie do rozpoznania - długie, rude włosy, szramy na twarzy, bez oka - dodaje Kulig, którą widzowie znają z ról w "Sponsoringu" Małgorzaty Szumowskiej (grała po francusku) oraz "Kobiecie z piątej dzielnicy" Pawła Pawlikowskiego (po angielsku). Niedługo usłyszymy ją jak śpiewa po włosku - w nowym filmie Pawlikowskiego, będziemy mogli zobaczyć ją w również w... koreańskiej produkcji.

Reklama

Zaczynamy jednak od jednookiej czarownicy...

Byłaś w Stanach na premierze "Hansel i Gretel: Łowcy czarownic"?

Joanna Kulig: - Nie byłam, w tym samym czasie wygrałam casting do filmu koreańskiego.

Chyba trochę szkoda... Czerwony dywan w Hollywood? Niezła sprawa.

- Już tak mam... Jak dostawałam nagrodę w Gdyni [za debiut - "Środa czwartek rano" Grzegorza Packa - przyp. red.], nie mogłam pojechać, bo grałam spektakl. Kiedy "Sponsoring" i "Kobieta z piątej dzielnicy" miały premiery na festiwalu w Toronto, akurat dostałam rolę u Borcucha [w filmie "Nieulotne" - przyp. red.] i wyjechałam na zdjęcia. Teraz to Los Angeles, a ja wygrywam casting... Ciekawe jest to, że pierwszy etap tego castingu odbył się przez Skype'a.

Przez Skype'a?

- Casting organizowały moje agencje, polska i francuska, ale niestety, w tym najważniejszym momencie miałam koncert w Lublinie i nie mogłam pojechać do Paryża. Koreańczykom, którym bardzo podobała się moja rola w "Sponsoringu", tak bardzo zależało, że zaproponowali Skype'a. Miałam połączenie z Koreą i czterech Koreańczyków na linii, którzy patrzyli na mnie jak na jakiś obiekt... Trochę to było dziwne. Ale udało się... jak widać nowoczesne technologie wspomagają młodych aktorów.

Straciłaś więc nie tylko premierę w USA, ale także możliwość obejrzenia filmu. Opowiedz, jak się w ogóle znalazłaś w tej produkcji.

- Magdalena Szwarcbart, reżyser castingu, robiła obsadę do niemieckiego filmu "Zagubiony czas" w reżyserii Anny Justice. Grałam w nim szwagierkę głównej bohaterki, w rolę głównego bohatera wcielił się Mateusz Damięcki. Obsadę niemieckich aktorów do tego filmu robiło studio castingowe w Berlinie, które obsadzało też m.in. "Bękarty wojny". To oni mnie w tym filmie wypatrzyli i poprosili o jakieś materiały.

Przeczytaj recenzję filmu "Hansel i Gretel: Łowcy czarownic" na stronach INTERIA.PL!

- To było przed jeszcze kinową premierą, ale reżyserka dała fragmenty scen ze mną. Amerykanom spodobały się na tyle, że poprosili, abym nagrała casting w domu. Wyreżyserował to mój mąż, Maciej Bochniak. Potem zostałam zaproszona na spotkanie do Berlina, gdzie był producent, reżyser, ludzie od efektów specjalnych, castingowcy... Porozmawialiśmy; zapytali co sądzę o scenariuszu; poprosili, żebym opowiedziała coś o sobie; zaśpiewałam im nawet po góralsku....

- Trzy dni później dostałam telefon z informacją, że mam tę rolę. Ucieszyłam się niesamowicie - rola jednookiej, czerwonowłosej wiedźmy! I do tego w międzynarodowej obsadzie!


Długo trwały przygotowania?

- Długo i ciekawie. Pewnego dnia dostałam telefon, że muszą zrobić odlew mojej głowy i szczęki. Poleciałam więc do Berlina, założyli mi gips na głowę; w pewnym momencie ta maź zastyga i bardzo ściska głowę. Myślałam, że się uduszę... Potem były jeszcze pomiary do kostiumów, próby z kaskaderami, zajęcia z nauczycielem od akcentu - każda czarownica była z innego kraju europejskiego. Ja z Polski, druga wiedźma - Ingrid [Bolso Berdal - znana polskim widzom z filmu "Czarnobyl. Reaktor strachu - przyp. red.] - była z Norwegii. Obie byłyśmy asystentkami głównej wiedźmy, granej przez Famke Janssen. Dobrą wiedźmą była Pihla Viitala z Finlandii.

- Studio Paramount poprosiło świetnego specjalistę, Andrew Jacka, który pracował nad naszym akcentem, aby był to taki "modern english", żeby było słychać, że te czarownice są nie wiadomo skąd, ale żeby akcent był w miarę zuniwersalizowany; żeby nie było słychać, że każda ma inny. Zrozumiały, precyzyjny, ale nie amerykański.

Rozumiem, że najwięcej czasu na planie spędzałaś z aktorkami, które również grały czarownice.

- Generalnie miałyśmy sporo wolnego czasu... Zgrupowali nas w hotelu i zdarzało się np. tak, że w jeden dzień były zdjęcia a potem trzy dni miałyśmy wolne, więc często organizowałyśmy wspólne wyjścia. Do kina, na imprezy... Razem chodziłyśmy też na próby kaskaderskie - ja miałam swoje zajęcia, w tym samym czasie Ingrid miała swoje, później Famke.

Czy jak Joanna Kulig pojawi się w "Hansel i Gretel", to polski widz ją rozpozna?

- Nie ma opcji! Chyba, że po głosie. Ogólnie jestem nie do rozpoznania - długie, rude włosy, szramy na twarzy, bez oka... Poza tym moja rola jest nieduża, mimo że miałam aż 21 dni zdjęciowych... Sama charakteryzacja zajmowała 4 godziny dziennie.

Takiej charakteryzacji chyba jeszcze nie miałaś...

- W życiu! Gdy założyli mi ten kostium, który był jak zbroja, do tego sztuczne zęby... Ja się śmiałam, a to nie był mój śmiech! Totalne przeobrażenie! Jakbym dostała nie swoją skórę. To było jednak ciekawe doświadczenie - jak gra się jakąś "zwykłą" rolę, to jednak są to nasze emocje, nasza mimika - a tutaj jest kompletnie inaczej. Śmieję się, a ta szrama powoduje, że to jest zupełnie inny grymas. Pamiętam, że na castingu dużo się śmiałam i bardzo im się podobało, że to może być wiedźma, która się tak dziwnie i szaleńczo śmieje. Taka "crazy witch".

"Hansel i Gretel" to kino, który gatunkowo odbiega od wszystkiego, co robiłaś do tej pory. Rasowe kino akcji. Domyślam się, że jak się otrzymuje taką propozycję, to się wchodzi w ciemno, prawda?

- Pewnie! Ale jakbym miała jeszcze raz zagrać w kolejnym filmie akcji, gdzie nie ma jakiegoś emocjonalnego uzewnętrzniania się, tylko głównie działania... Tak, mogłabym grać również w takich filmach.

Podobała ci się praca kaskaderska?

- Super! Co prawda raz mogłam dostać klatką w głowę i ze dwa razy oberwałam z boksa w twarz...

Klatką? Jaką klatką?

- Jest taka scena, w której klatka przejeżdża mi nad głową... Kaskader był Amerykaninem, kierowniczka produkcji była Niemką, no i ja - Polka. Prawdopodobnie nie do końca się rozumieliśmy... Powiedzieli mi, co mam robić a ja zapytałam czy na pewno w tym i tym momencie mam wstać. Odparli, że tak. Później ktoś nagle podszedł i powiedział, że nie, że mam to zrobić inaczej. Po tym zdarzeniu powiedziałam sobie, że nawet jeśli to są hollywoodzcy kaskaderzy, to jest to jednak zawsze "kaskaderka" i koniec! Trzeba być uważnym i ostrożnym a na końcu ufać tylko sobie.

Ale pofruwałaś sobie na miotle?

- Był specjalny dźwig, który ruszał miotłami, na których latałyśmy. Byłyśmy przypięte hakiem do sufitu; w razie gdyby ktoś spadł. Ale ja nie spadłam. W graniu tych scen bardzo pomogły mi zajęcia z akrobatyki ze szkoły teatralnej, na których pokazywaliśmy różne figury geometryczne i próbowaliśmy w tej figurze zawrzeć emocje - bo na planie przed niektórymi scenami latania trzeba było się idealnie wpasować w animację i trzeba było to dokładnie wykonać a jeszcze na to nałożyć emocje.

Rozumiem, że twoja bohaterka zostaje zabita?

- Odcinają mi głowę.

Dużo krwi?

- Nie wiem, ja musiałam tylko odchylić głowę, żeby wyglądało jakby odpadała, a jak oni to zrobili... Sama jestem ciekawa.


Nie mówiliśmy jeszcze nic o gwiazdach tego filmu - Jeremym Rennerze i Gemmie Arterton.

- Gemma jest bardzo sympatyczna. Pamiętam, że wtedy był czas ślubu pary królewskiej i widać było, że Gemma i reszta brytyjskiej części ekipy bardzo to celebrują. Byłyśmy razem na karaoke, wyśpiewałyśmy się... Z Jeremym Rennerem spotkałam się może ze dwa razy, takie krótkie scenki... Uśmiechnięty, miły, ale nie mieliśmy okazji dłużej porozmawiać... Z Gemmą było więcej takich sytuacji.

Do kin weszła właśnie animacja "Zambezia" - to już twój drugi kinowy dubbing. Zastanawiam się, czy nie jest tak, że aktorzy traktują pracę dubbingową raczej po macoszemu, jako okazję do zarobienia pieniędzy a nie jako wyzwanie aktorskie. Ty jesteś też piosenkarką, a to jest jednak praca z głosem...

- Ja uwielbiam robić dubbing. Byłam zachwycona, gdy zaproponowano mi tę rolę. Brałam wcześniej udział w krakowskim słuchowisku radiowym i bardzo mi się to podobało. Jestem też głosem głównej postaci w pewnym unijnym projekcie. To program psychoedukacyjny "Story cheering" - film i gra - innowacyjna metoda aktywizacji zawodowej młodzieży opuszczającej placówki opiekuńczo-wychowawcze. Celem tego programu jest wsparcie młodych ludzi w odkrywaniu ich własnych możliwości i talentów oraz nauka asertywności.

Ile czasu to zajmuje, chodzi mi np. o rolę w "Zambezii"?

- To nieduża rola... Raz byłam z 50 minut, raz miałam dwie sesje po 30 minut. W dubbingu liczy się również, żeby umieć szybko pracować, a to też nie jest łatwe, np. w tym filmie dla domów dziecka musiałam trzy razy to nagrywać, bo to "kłapanie" buzią postaci, którą czytałam, było komputerowo generowane i trzeba było się idealnie wstrzelić ... Z drugiej strony wymagało to też żywych emocji.


- Oglądałam kiedyś dokument o aktorze, który całe swoje życie poświęcił na wcielanie się w postać Elmo z "Ulicy Sezamkowej"; z niesamowitą pasją opowiadał, jak go to wciągnęło. Tam trzeba wkładać emocje nawet w to, jak postać się rusza, przelatuje, te drobne ruchy rąk, palców.

- Chętnie pośpiewałabym też bajki dla dzieci.

No właśnie, co ze śpiewaniem?

- Przygotowuję się teraz do musicalu "Chopin musi umrzeć" w reżyserii Marcina Wrony, z którym pracowałam już przy okazji "Doktor Haliny" [telewizyjny spektakl Sceny Faktu z 2008 roku, nagroda dla najlepszej aktorki Dwa Teatry w Sopocie - przyp. red.]. Scenariusz napisał Wojtek Saramonowicz, muzykę robi Marcin Macuk. Najpierw będzie premiera w Warszawie, potem Londyn. 20 lutego biorę udział w koncercie z okazji Roku Juliana Tuwima w Teatrze Polskim, współorganizatorem jest Kancelaria Prezydenta. Wzięłam także udział w koncercie na 60-lecie Radia Wolna Europa, koncercie kolęd w Lublinie dla TVP2 , koncercie charytatywnym w Teatrze Słowackiego. Cały czas gram w Teatrze Stu, w musicalu "Sonata Belzebuba" - Zbigniew Wodecki napisał do tego muzykę. We współpracy z Pawłem Królikowskim przygotowuję też nagranie jednego utworu Gainsbourga po polsku.

Będziesz też śpiewać w nowym filmie Pawła Pawlikowskiego.

- Zdjęcia do filmu jeszcze trwają, ale ja już skończyłam swoją rolę. Śpiewam tam piosenki z lat 60.: "Jimmy Joe" Karin Stanek, Helena Majdaniec, włoskie piosenki z błędami... Takie dancingowe klimaty. Fajnie było, te lata 60. wyjątkowo pasują do mojego głosu. Jak byłam już przebrana w kostium, to usłyszałam, że chyba nie w tej epoce co trzeba się urodziłam.

Dlaczego z błędami po włosku?

- Ja w ogóle nie znam włoskiego, poprosiłam więc reżysera, żeby mi te teksty przeczytał, On jednak kazał mi to robić po swojemu... Jakoś mi to napisali fonetycznie a ja to oczywiście ze strasznymi bykami zaśpiewałam, ale okazało się, że właśnie o to chodzi - że ta dziewczyna śpiewa tak, jak ludzie śpiewają piosenki po angielsku, nie znając języka. No wiesz, wydaje im się, że śpiewają super dobrze, a robią taką swoją interpretację angielskiego. Kiedy pani Magdalena Jaracz, która mi pomagała, bo zna dobrze włoski, usłyszała te moje piosenki, to powiedziała: "Joaśka, to co ty wyśpiewujesz, to jest cudowne! Teraz musisz się tego nauczyć". Więc uczyłam się tego włoskiego tak, jakby to był chiński.

W dniu, w którym do kin trafia "Hansel i Gretel", premierę ma również "Nieulotne" Jacka Borcucha.

- To jest film o młodych ludziach, studentach - zakochują się, ta miłość jest taka świeża, do tego Hiszpania, ciepło, - potem ich miłość zostaje wystawiona na próbę, zaczynają się problemy, gdy wracają do Krakowa i mierzą się z rzeczywistością, ponieważ w Hiszpanii doszło do pewnych traumatycznych wydarzeń, które siedzą w głowie głównego bohatera. On nie może tego jakoś w sobie poukładać, ona też nie może mu tego przebaczyć - i ona mi się zwierza, ja ją pocieszam, wspieram, imprezujemy razem... Jestem taką "przyjaciółą", która ją wspiera i stawia do pionu. Cieszę się bardzo, że mogłam zagrać w filmie Jacka Borcucha.


Magda Berus?

- Byłam nią zachwycona! To jest dziewczyna bez żadnej szkoły teatralnej. Patrzyłam na nią z podziwem, bo sama pamiętam swoje pierwsze kroki w filmie; chociaż ja byłam już na trzecim roku szkoły teatralnej i miałam wcześniej doświadczenia pracy z innymi aktorami, z teatrem... A ona była bardzo odważna, grało się z nią jak z zawodową aktorką.

Zbliża się tez premiera serialu "Na krawędzi". To też raczej niewielka rola?

- Tak, drugoplanowa. Gram postać młodej dziewczyny zakochanej w dużo starszym od siebie mężczyźnie, prawniku. To postać kontrowersyjna i niejednoznaczna. Wdaje się, że dziewczyna związana jest z nim tylko dla pieniędzy, że to materialistka, ale ostatecznie okazuje się, że rzeczywiście kocha swojego partnera ... To jest serial, który dotyczy dość ciężkiej tematyki. Nie wiem, czy był wcześniej w Polsce serial kryminalny podejmujący temat seryjnych gwałtów?

Poza serialem "Na krawędzi" mogliśmy oglądać cię również w jednym odcinku "Szpiegów w Warszawie", miałaś zagrać również w "Bez tajemnic". Chodzisz na castingi?

- Tak. To dzisiaj standard. Na wielu castingach już byłam, nie wszystkie udaje się wygrać... Bez castingu udało mi się dostać rolę w kilku filmach np. u Pawlikowskiego i u Kondratiuka ["Milion dolarów" - przyp.red.], który dał mi rolę po tym, jak ze mną rozmawiał w knajpie. To była fajna historia.

- Zaczęło się od Himilsbacha, którego fanem jest mój mąż i mnie nim zaraził. Jak pisałam pracę magisterską w szkole teatralnej, to miałam do wyboru: albo Louis de Funes, którego uwielbiam, albo Himilsbach. Padło na tego drugiego, temat: "Profesjonalizm amatorstwa na podstawie twórczości Jana Himilsbacha". Byłam jeszcze wtedy w Starym Teatrze, z jakiejś okazji graliśmy w Gdańsku koncert. Podczas jakiejś kolacji w restauracji okazało się, że przy stoliku obok siedzi Janusz Kondratiuk. Podeszłam i mówię: "Panie Januszu, pisze pracę magisterską o Janie Himilsbachu i chciałabym panu zadać parę pytań". Trochę rozmawialiśmy, on mi powiedział, że pisze scenariusz zabawnego filmu. Za jakiś czas zaproponował mi w nim rolę. Jak już pojechałam do niego do domu robić ten wywiad do magisterki - pamiętam, że jedliśmy wtedy śledzie - to się go spytałam: "Panie Januszu, na jakiej podstawie dał mi pan tę rolę? Widział pan jakiś film z moim udziałem?". - Nieeee, po prostu pasowałaś mi do roli...

A "Bez tajemnic"? Co się stało?

- To były powody produkcyjne wynikające z kolizji terminów. Ale casting i zdjęcia próbne wspominam bardzo dobrze.

Wystąpisz jeszcze w filmie o disco polo w reżyserii twojego męża.

- Mam nadzieje, że wszystko się dobrze ułoży. Prace nad scenariuszem dobiegają końca, środki się gromadzą... Myślę, że wszystko ruszy latem. W filmie mają zagrać także Mateusz Kościukiewicz i Paweł Smagała. Bardzo się cieszę na tę współpracę.

Cały czas czekam na twoją główną rolę. To co grasz, to są najczęściej wyraziste kreacje, ale od czasu debiutu w "Środa czwartek rano" to jednak ciągle jest drugi plan.

- Dla mnie nie ma znaczenia czy rola jest główna czy drugoplanowa. Liczy się scenariusz, to czy rola jest ciekawa, liczy się osoba reżysera, z którym przyjdzie mi pracować. Poza rolą Tereski w "Środa, czwartek rano", główną rolę grałam w spektaklu "Doktor Halina", po którym dostałam mnóstwo propozycji, m.in. rolę Anny w "Kobiecie z piątej dzielnicy". Przede mną główne role w "Chopinie..." i "Discopolo".

- Taki akurat był ten rok, że grałam role drugoplanowe, ale nie mam parcia, aby cały czas błyszczeć w głównych. Zawsze z przyjemnością wybiorę małą ale ciekawą rolę w ciekawym projekcie, choćby epizod w "Wałęsie" Andrzeja Wajdy. Ale jak chcesz... możesz mnie nazywać królową drugiego planu 2012 roku.

Nie brakuje ci teatru?

- Brakuje, dlatego strasznie cieszę się z tego musicalu. Chciałabym cały czas grać w "Sonacie Belzebuba" - forma teatralna, a do tego muzyczna. W takiej konwencji odnajduję się najlepiej, do teatru dramatycznego ostatnio ciągnie mnie jakoś mniej. Tęsknię też trochę za teatrem komediowym, grałam kiedyś w Starym w "Szkole żon" Moliera...Taka komediowa klasyka z dobrym tekstem, commedia dell'arte, farsa - to są nurty, które bardzo mnie pociągają. Mój ukochany aktor Louis De Funes... on przecież do 50. roku życia grał w farsach, potem przeniósł to wszystko na ekran. Był śmieszny, zabawny, przerysowany. Biorę teraz udział w kampanii społecznej PISF-u, która ma zachęcać młodzież do głębszego analizowania filmów. Mówię w niej o "Kabarecie" Boba Fosse'a. Chciałabym się wcielić w taką rolę jak konferansjer Joela Graya - uwielbiam ten rodzaj sztuczności i przerysowania.

Chcesz poznać lepiej swoich ulubionych artystów? Poczytaj nasze wywiady, a dowiesz się wielu interesujących rzeczy!

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Joanna Kulig | polska aktorka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy