Szyc: Faceci nie mówią o takich sprawach
Borys Szyc to obecnie jedna z największych polskich gwiazd: ma za sobą liczne role w największych produkcjach filmowych, telewizyjnych i teatralnych.
Kiedy kończył Akademię Teatralną w Warszawie, w spektaklu dyplomowym zagrał Płatonowa w "Sztuce bez tytułu" Antoniego Czechowa w reżyserii Agnieszki Glińskiej.
Po dziewięciu latach Glińska postanowiła wznowić spektakl. W swoim rodzimym Teatrze Współczesnym w Warszawie, Szyc ponownie wcielił się w rolę Płatonowa, za co redakcja miesięcznika "Teatr" postanowiła wyróżnić go nagrodą im. Aleksandra Zelwerowicza za najlepszą kreację aktorską sezonu teatralnego 2009/2010.
PAP Life: Po prawie dziesięciu latach wróciłeś do roli Płatonowa. Wtedy zaczynałeś drogę zawodową, a teraz po latach kwiecistej kariery zostałeś nagrodzony za tę rolę ważnym wyróżnieniem. Czy uważasz to za zamknięcie pewnego rozdziału, czy może otwarcie nowej drogi teatralnej?
Borys Szyc: - Myślę, że jest to zamknięcie mojego toku myślowego o Płatonowie, który trwał we mnie od czasu, kiedy zrobiłem to na dyplom z Agnieszką Glińską. Przez te dziewięć lat chciałem do tego wrócić. Agnieszka zniknęła z teatru na pewien czas, ja też miałem różne przejścia. Ale cały czas czułem, że ten Płatonow jest niezamkniętym rozdziałem. Teraz do niego wróciłem i każdy spektakl jest otwieraniem tego rozdziału.
- To nie jest łatwa sztuka. Każde zagranie tego jest rozdrapywanie rany. Nie da się inaczej tego grać. Ale z drugiej strony, jak mówią najwięksi komicy, jak grasz dużą komedię, to potem jesteś smutny, a tu jak grasz wielki dramat, to czujesz się weselszy, bo wyrzuciłeś z siebie złe emocje. Po tych czterech godzinach czuję się oczyszczony.
Cztery godziny, to jednak dużo, tym bardziej, że twoja rola dopiero na końcu dochodzi do apogeum. Czy bywają gorsze spektakle?
- Kiedyś ktoś powiedział, żeby co wieczór grać tyle, na ile się czuje. Nie ma złotego środka: co wieczór trzeba grać na tyle, na ile się może. Trudno mi opowiadać o tych dwóch ostatnich aktach, bo wtedy za dużo nie myślę. Nie kontroluję się. Przenoszę się w zupełnie inny świat, w inną postać. I sam się dziwię czasem, co ze mnie wyłazi na scenie, a jeszcze, jak widzę to w oczach moich kolegów, to jeszcze bardziej jestem zaskoczony. Ale jest to cudowne, nie da się tego określić.
To chyba jedna z najtrudniejszych ról teatralnych, jakie zagrałeś. To znaczy, że w spektaklu "Udając ofiarę" odpoczywasz? To dość lekki tekst...
- "Udając ofiarę" jest faktycznie największym dla mnie relaksem z tych trzech sztuk, jakie gram obecnie. Jeżeli chodzi o fizyczne wykorzystanie mojego ciała, to faktycznie jest największy relaks, ale to nie znaczy, że to jest łatwe. Kiedyś zapytali popularnego aktora Jude'a Law, po Hamlecie, którego zagrał w Londynie, jak to jest, że jest obsadzany najczęściej po warunkach, że gra amantów. A on odpowiedział, że najtrudniej jest grać po warunkach. Nie udawać nic, a pokazać prawdziwego siebie.
- Na koniec 'Udając ofiarę' powiedzieć, że się zabiło ojca i wuja i nic przy tym nie grać, to trudne zadanie. Na początku strasznie to psułem, chciałem coś zagrać. A to po prostu trzeba powiedzieć od siebie.
Aktor to przede wszystkim artysta. Potrafisz zdefiniować artyzm?
- Facetom trudniej się mówi o takich sprawach. My nie umiemy definiować takich pojęć, jak szczęście, męskość, artyzm... Zawsze marzyłem o tym, żeby ktokolwiek powiedział, że jestem artystą. Pragnąłem tego, bo moja mama jest wspaniałą artystką, kończyła ASP w Krakowie. Wtedy Kraków był kwintesencją artyzmu... Piwnica pod Baranami, Kantor... Ale czasy się zmieniły. Mamy komórki, Internet, komputery, nie ma autorytetów...
- Mój profesor Wiesław Komasa powiedział, że jak wiesz, że zrobiłeś coś dobrze, to nikt ci nie powie, że zrobiłeś to źle, a jak zrobisz coś źle, to nikt ci nie powie, że zrobiłeś to dobrze. Bo czujesz to w środku. I ja czuję, że zrobiłem parę rzeczy całkiem nieźle.
Masz swoją wymarzoną rolę teatralną? Niektórzy chcą grać Hamleta, niektórzy Makbeta. A ty?
- To już jest takie fatum aktorskie, że trzeba zagrać tego Hamleta. Jeszcze mi się nie udało, może mi się uda. Wiem, że mój dyrektor o tym myśli, ale cóż... Ja jestem tylko aktorem, dostaję propozycje i staram się wykonać swoją pracę, jak najlepiej. Nie jestem w stanie wymienić z imienia postaci, którą chcę zagrać. Chcę grać role, które mi się zawsze podobały. Mocne, charakterystyczne, chcę grać facetów, którzy nie wstydzą się zapłakać, przyznać do błędu.
- Marzą mi się takie role, które zostają w pamięci. Takie, jakie grali Al Pacino, Robert De Niro. Wiem, że to są już tak znane nazwiska, że mówi się, że są opatrzone, ale jednak zagrali w swoim życiu wiele genialnych ról.
- Moim marzeniem jest przenieść się za granicę w sensie filmowym, ale jeżeli mi się to nie uda, to nic się złego nie stanie. Będę robił to, co robię tutaj. I tak naprawdę jest mi tu strasznie dobrze, nie mogę na nic narzekać.
Jak wybierasz role? Kierujesz się całokształtem czy tylko postacią?
- To zależy. Czytam scenariusz trzy razy. Pierwszy raz ogólnie, drugi raz pod względem postaci, a trzeci, żeby się upewnić, czy na pewno chcę to robić. Najpierw myślę, czy ta rola mi coś da, czy się czegoś nauczę, czy jest inna niż dotychczas. Dlatego szanuję bardzo 'Wojnę polsko-ruską', bo mogłem przez trzy miesiące pracować, zmienić się, być kimś innym. To są fajne przeżycia. Orientujesz się, że twoje ciało faktycznie jest stworzone z atomów i teraz trzeba siły, żeby te atomy zaczęły się poruszać i żeby zmienić ciało w cokolwiek zechcesz. To są wyzwania. Jak wykonasz ciężką pracę, to czujesz to i jesteś z siebie dumny.
Szykuje się dużo premier filmowych z twoim udziałem. Będzie też jakaś teatralna?
- Jeszcze nie - z racji planów filmowych. Ale przez tą nagrodę mam dużą motywację.
Z Borysem Szycem rozmawiała Dominika Gwit (PAP Life).