Szalony amerykański sen
Historia pełna jest tego typu paradoksów jak przypadek F. Scotta Fitzgeralda. Zmagający się z problemem alkoholowym pisarz umiera w 1940 r. w poczuciu, że dzieło jego życia nie zostało dostatecznie docenione. Tymczasem "Wielki Gatsby" jest dziś uznawany za jedną z najważniejszych amerykańskich powieści, którą kino przetrawiało wielokrotnie, na wiele - czasem nieoczekiwanych - sposobów.
"Wielki Gatsby", opublikowany w 1925 r., stanowił magnum opus Fitzgeralda. Po premierze książka nie zyskała jednak zbyt wielu przychylnych recenzji. Od początku spodobała się za to jej okładka, autorstwa mało znanego Francisa Cugata, która powstała jeszcze przed ukończeniem powieści. Ponoć to zawieszone na tle błękitnego nieba oczy zainspirowały Fitzgeralda do stworzenia w powieści motywu słynnej reklamy kliniki okulistycznej. Wielki billboard ze spoglądającym na biedne przedmieścia Nowego Jorku tajemniczym spojrzeniem stanie się odtąd powracającym w każdej filmowej wersji istotnym, wizualnym elementem.
Historia nieszczęśliwej miłości chłopaka z amerykańskiej prowincji do dziewczyny z arystokracji staje się pretekstem do zarysowania szalonych lat 20. w Nowym Jorku, ale i ucieleśnienia w osobie Gatsby'ego "amerykańskiego snu". W Stanach Zjednoczonych wszak wszystko jest możliwe. Tym bardziej w kolorowych latach szalonego kapitalizmu i prohibicji. "Wielki Gatsby" oparty na wspomnieniach Fitzgeralda z przyjęć, w jakich uczestniczył na Long Island, doczekał się w sumie pięciu ekranizacji.
Jeśli popularność powieści mierzyć prędkością, z jaką doczekała się ona pierwszej filmowej adaptacji, to "Wielki Gatsby" uplasowałby się w czołówce. Już w rok po premierze na ekranach amerykańskich kin pojawia się film Herberta Brenona. Do naszych czasów zachowały się niestety jedynie odrestaurowane fragmenty tej produkcji i... dostępny na You Tube trailer. Obowiązkowo do obejrzenia przed nadchodzącą premierą najnowszej ekranizacji.
Podobnie jak powieść stanowiła doskonałe odzwierciedlenie swoich czasów, tak kolejne adaptacje są historią kina w pigułce. W roku 1926 r., tuż przed erą kina dźwiękowego, "Wielki Gatsby" kusi biegającymi na ekranie dziewczętami w kostiumach kąpielowych, pięknymi wnętrzami i efektownymi omdleniami bohaterki. Ukochany przez kino tego czasu melodramat rozgrywający się wśród bogaczy. Czegóż chcieć więcej.
Mijają kolejne dwie dekady i powstaje jedna z najbardziej zaskakujących adaptacji. W 1949 r. ukazuje się film Elliotta Nugenta na podstawie powieści, która sięga do innych powojennych czasów Ameryki, epoki dekadencji, jazzu, ogromnych możliwości awansu społecznego i przede wszystkich majątkowego, epoki zmierzającej do jednej z największych katastrof w historii Stanów Zjednoczonych - "czarnego czwartku" 1929 roku. Co najbardziej zaskakuje w filmie Nugenta, to umiejętne przeformułowanie historii w stylu królującego w tym czasie kina noir. Gatsby rocznik 1949 to król amerykańskiego podziemia czasów prohibicji i jak bohaterowie Humphrey Bogarta - twardziel o miękkim sercu.
Zaskakujące, acz całkiem udane, bo "Wielkiego Gatsby'ego" trudno uznać za kryminalną historię. Gatsby rocznik 1949 zyskuje twarz Alana Ladda, przez wielu uznawanego za najlepszego odtwórcę tej roli. Gwiazdę kina noir lat 40., aktora konkurującego z Humphreyem Bogartemem czy Robertem Mitchumem, dziś kompletnie zapomnianego.
Przeskakujemy o kolejne kilka dekad i oto trafiamy do roku 1974. "Wielki Gatsby" Jacka Claytona, specjalisty od ekranizacji literatury, to tak naprawdę film Francisa Forda Coppoli, autora scenariusza, wówczas świeżo po sukcesie "Ojca chrzestnego". Hollywood nabiera drugiego oddechu po burzliwych latach kulturowej rewolucji lat 60. i wchodzi w nową erę, której twarzami staną się m.in. Coppola, ale i George Lucas czy Steven Spielberg.
"Wielki Gatsby" Claytona uderza w melodramatyczne tony. Gatsby 1974 roku to Robert Redford, wschodząca gwiazda młodego pokolenia. Po sukcesie takich filmów, jak "Tacy byliśmy" czy "Żądło" zyskuje status czołowego amanta kina amerykańskiego i w tym też tonie poprowadzona zostaje ekranizacja - powoli rozwijająca każdą scenę, zatopiona w delikatnej mgiełce, subtelnie podkreślającej melodramatyczność spotkań i gestów, przerywanych jedynie histeryczną grą Mii Farrow. Po latach dość problematyczne w oglądaniu, choć na młodego Redforda - jakkolwiek nie najlepszego odtwórcę Gatsby'ego - zawsze miło popatrzeć.
W drodze do widowiska, jakie postanowił zaserwować nam Australijczyk Baz Luhrmann, napotykamy jeszcze telewizyjną pomyłkę, czyli "Wielkiego Gatsby'ego" rocznik 2000 z Tobym Stephensem i nijaką Mirą Sorvino. Całość stanowi kostiumowy, bezpłciowy dramat telewizyjny, który ktoś z niewiadomych względów postanowił sfinansować. Jest akademicko, poprawnie i nudno.
"Wielki Gatsby" rocznik 2013. Baz Luhrmann w swym - mimo wszystkim - genialnym filmowym instynkcie - zatacza adaptacją powieści Fitzgeralda koło. Widać to choćby w pierwszych sekundach filmu, gdy na ekranie pojawia się czaro-białe logo studiów filmowych, zmieniające się w trójwymiarowe, komputerowo obrobione i kolorowe. Historia kina w pigułce, można stwierdzić z pewną dozą ironii. To jednak również kwintesencja myślenia Luhrmanna o kinie. "Wielki Gatsby" 2013 jest bowiem "kinem Luhrmanna" w czystej, ekskluzywnej postaci. Twórca "Moulin Rouge" czy odważnej adaptacji "Romea i Julii" posłużyć może za metaforę dla współczesnego kina: trójwymiarowego, zatopionego w najnowszych technologiach, międzynarodowego, powracającego do korzeni, z sentymentem sięgającego do historii.
Luhrmann tworzy i mieszka w rodzimej Australii. Jego filmy, produkowane przy skromnym wkładzie australijskich instytucji filmowych, firmy Luhrmanna i hollywoodzkich studiów, stanowią ucieleśnienie współczesnego, zglobalizowanego rynku filmowego. Sam Luhrmann to "autor filmowy" idealny na dzisiejsze czasy - biznesmen, umiejętnie bawiący się technologicznymi zabawkami, kino traktujący jako widowisko balansujące na granicy kiczu. Stworzył swój styl, markę, której integralną częścią jest strona wizualna jego filmów, za którą w dużej mierze odpowiada żona Luhrmanna, scenografka Catherine Martin.
Poetykę Luhrmanna można lubić, bądź z miejsca znienawidzić. Sięgając jednak po pierwotne funkcje kina jako rozrywki dla gawiedzi, wykorzystując operowo-bollywoodzką oprawę, niekiedy wręcz krzykliwą stylistykę, tworzy kino rodem z kinofilskich grzesznych przyjemności. Oszałamia widowiskiem, nawet gdy jak w przypadku adaptacji "Wielkiego Gatsby'ego" wykorzystuje ograne do cna narracyjne rozwiązania. Napisać kino artystyczne byłoby zapewne dla wielu profanacją. Kino wybitne? W tym sensie, że w inteligentny sposób podaje nam na tacy wstydliwe zakątki kina, stanowiące tak naprawdę jego istotę.
Leonardo DiCaprio to chyba najlepszy odtwórca roli Gatsby'ego i rzeczywiście chwilami szkoda, że jego kreacja tonie w wizualnej oprawie filmu. Gatsby 2013 ma wiele z amerykańskiej młodzieńczej naiwności i idealizmu. Niemniej głównym bohaterem jest miasto. Pulsujący życiem Nowy Jork, którym zachłystuje się Luhrmann , a my razem z nim. Lata 20. to idealna epoka dla australijskiego reżysera, której ducha stara się on przetłumaczyć na współczesną poetykę. Dla purystów zabieg pewnie kontrowersyjny, acz jakże rozkoszny w oglądaniu.