Reklama

"Śnieżne bractwo": Jedli ludzkie mięso, by przeżyć. Netflix opowie ich historię

Ruszył festiwal filmowy w Wenecji. W najbliższych dniach odbędzie się wiele wyczekiwanych premier. Wśród nich m.in. "Śnieżne bractwo". Film wyprodukowany przez Netflixa powstał na kanwie prawdziwej historii. Losy jej bohaterów mrożą krew w żyłach.

"Śnieżne bractwo" zamknie festiwal w Wenecji

30 sierpnia rozpoczął się Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Wenecji. Osiemdziesiąta edycja festiwalu potrwa do 9 września. O główną nagrodę, czyli Złotego Lwa, powalczą na nim m.in. dwa polskie filmy: zainspirowana wydarzeniami na granicy polsko-białoruskiej "Zielona granica" Agnieszki Holland oraz "Kobieta z..." Małgorzaty Szumowskiej i Michała Englerta. 

Podczas święta kina będzie można zobaczyć nie tylko konkursowe filmy, ale również wiele wyczekiwanych produkcji. Na gali zamknięcia zostanie pokazany wyprodukowany przez Netflixa film "Śnieżne bractwo". Dzieło w reżyserii J.A. Bayona opowie o katastrofie lotniczej w Andach w Urugwaju w 1972 roku.

Reklama

W filmie wystąpili m.in. Enzo Vogrincic, Agustín Pardella, Matías Recalt, Esteban Bigliardi, Diego Vegezzi, Fernando Contigiani García, Esteban Kukuriczka, Rafael Federman, Francisco Romero, Valentino Alonso, Tomás Wolf, Agustín Della Corte, Felipe Otaño, Andy Pruss, Blas Polidori, Felipe Ramusio i Simón Hempe.

Katastrofa w Andach: 72. dni piekła

Chociaż nie wiadomo jeszcze kiedy film trafi na platformę streamingową, to już uznany został za potencjalny hit Netflixa. Film J.A. Bayona powstał na podstawie prawdziwej historii, która do dzisiaj budzi ogromne emocje. Samolot wiozący amatorską drużynę urugwajskich rugbistów do Chile rozbił się w Andach 13 października 1972 roku. 

Katastrofę przeżyło 29 osób. Początkowo liczyli na szybką pomoc, jednak z każdym kolejnym dniem tracili nadzieję na ratunek. Zanim zostali odnalezieni, liczba ocalałych zmniejszyła się do 16. Przez 72 dni walczyli o przetrwanie. Rozbitkowie, pozostawieni w warunkach arktycznych przez dziesięć tygodni, zmuszeni zostali do dokonywania rzeczy niewyobrażalnych.

Nękały ich wiatr, śnieg i arktyczny mróz, doskwierały im liczne kontuzje. Najbardziej doskwierał im jednak brak pożywienia. Na ich prowiant składało się osiem tabliczek czekolady, puszkę małży, trzy małe słoiki dżemu, puszkę migdałów, kilka daktyli, cukierki, suszone śliwki i kilka butelek wina.

"Pierwszego dnia powoli wysysałem czekoladę z orzeszka... Drugiego dnia... Delikatnie ssałem orzeszek przez wiele godzin, pozwalając sobie tylko na mały kąsek. Zrobiłem to samo trzeciego dnia, aż w końcu zeskrobałem orzeszka do zera" - wspominał w książce "Cud w Andach" Nando Parrado, jeden z rozbitków. Gdy jedzenie się skończyło, próbowali jeść skórzane paski wyciągnięte z bagaży. 

Zdesperowani i na skraju wykończenia w końcu zdecydowali się na spożycie zmarłych współpasażerów. "Za pomocą odłamka szkła ocaleni pokroili cienkie plasterki z pośladków jednego ze zwłok i w milczeniu zaczęli jeść. Suszyli mięso w słońcu, początkowo jedząc tylko skórę, mięśnie i tłuszcz. Gdy te części ciała się skończyły zabrali się za serca, płuca, a nawet mózg" - pisał w swoim tekście Maciej Słomiński

"Czułem wielkie upokorzenie i wiedziałem, że jest to wielkie naruszenie cywilizowanych zasad. Ale zaakceptowałem też fakt, że nie zrobiłem niczego, co miałbym za złe, gdyby zrobiono to ze mną w takiej sytuacji" - wspominał z kolei Roberto Canessa.

Wszyscy pasażerowie byli katolikami, wiedzieli że kanibalizm jest grzechem ciężkim. "Niedługo po tym, jak nas uratowano, kościelni przywódcy ogłosili, że spożycie mięsa martwych ludzi nie było w tym przypadku grzechem. (...) Grzechem byłoby nasze przyzwolenie na śmierć" - pisał po latach Parrado.

Katastrofa w Andach. Szaleńcza walka o przetrwanie

"Śnieżne bractwo": 13 minut ciszy

Chociaż film czeka na swoją premier, to odbyły się już pierwsze pokazy. W rozmowie z portalem Deadline, J.A. Bayona opowiedział o wrażeniach widzów. Reżyser przyznał, że po zakończeniu filmu w kinie za każdym razem panuje cisza. Widzowie pozostają na swoich miejscach aż do końca napisów.

"To, co uwielbiam w dotychczasowych pokazach, to fakt, że nikt nie wstał, gdy tylko historia się skończyła. Mamy bardzo długą sekwencję napisów, około 13 minut, i nikt nie wstał. Wszyscy byli w szoku, na co, nawiasem mówiąc, liczyłem. To trudny film, ale w ostatecznym rozrachunku to bardzo optymistyczne spojrzenie na to, czym w istocie są ludzie. Opowiada o tym, co powstaje i co się pojawia, gdy zostajemy pozbawieni wszystkiego, co mamy" - mówił reżyser. 

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Netflix
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy