"Co byś zrobił, gdybyś miał jeszcze jedno życie? Nie brałbym tego gówna" - dialog z pierwszych scen "Skazanego na bluesa" przypomina o tragicznym finale opowieści, która wydarzyła się naprawdę. A czy do samego filmu warto po latach powrócić? Czy to nie jeden z tych dramatów, które wywołują szum, a potem znikają, zapomniane i uwagi tak naprawdę niewarte? Zbyt "retro", niekoniecznie w pozytywnym tego słowa znaczeniu?
Był rok 2005, kiedy "Skazany na bluesa" Jana Kidawy-Błońskiego, według scenariusza, napisanego przez reżysera we współpracy z Przemysławem Angermanem, trafił do kin. W Gdyni film o frontmanie Dżemu Ryszardzie Riedlu stał się najdłużej oklaskiwanym przez publiczność tytułem i otrzymał m.in. Złotego Klakiera. Również widownia Tarnowskiej Nagrody Filmowej uznała produkcję za najciekawszą propozycję festiwalową. Była to premiera bardzo wyczekiwana. Triumfalnie rozpoczęła karierę Tomasza Kota.
Zaraz po zakończeniu zdjęć - zerwał sztuczne długie włosy. "Tak bardzo wczułem się w tę rolę, że trudno opisać to słowami" - mówił wówczas dziennikarzom Kot. Przez dwa miesiące zdjęć wyglądał "podejrzanie". Fryzura, zarost, niedbałe ubranie, zużyte ciuchy z innej epoki, poranione ręce - miały być przecież rękoma narkomana. Codzienna charakteryzacja była do tego stopnia uciążliwa, że ucieszył się, gdy podrapała go jego ukochana kotka. "Kiedy wchodziłem do sklepu, ludzie tylko patrzyli, kiedy coś ukradnę" - żartował w wywiadach.
Media postęp w pracach relacjonowały i pilnie przyglądały się młodemu artyście związanemu ze scenami Teatru Dramatycznego w Legnicy i Teatru Bagatela w Krakowie, kojarzonemu dzięki "Camera Cafe" i "Na dobre i na złe". Nie wszyscy byli zachwyceni faktem, że to on właśnie ma stać się filmowym Riedlem, inni nie wiedzieli kim jest. A okazał się... objawieniem.
Tomasz Kot zagrał Riedla koncertowo (w przenośni i dosłownie), tak, jak wtedy u nas się nie grało. Albo grało bardzo rzadko. Dziś można znaleźć stare newsy - o tym, jak schudł do roli osiem kilogramów, jak mieszkał z rodziną muzyka, rozmawiał z pacjentami Monaru, żeby lepiej zrozumieć mechanizmy uzależnienia. Ruszył nawet w trasę z Dżemem. Tak się wtedy u nas nie grało, bo i nie było w scenariuszach takich postaci (z perspektywy czasu wiele rzeczy może się zlewać, daty gubić - ale "Jesteś Bogiem", najbliższe tematycznie, to dopiero rok 2012. Historia Paktofoniki w 2004 była jeszcze bardzo "świeża").
Za swoją kreację Tomasz Kot obsypany został "milionem" nagród (m.in. Nagroda im. Zbyszka Cybulskiego, Nagroda za debiut w Gdyni, Super Jantar za debiut aktorski w Koszalinie). Pochwały przychodziły zewsząd, znaleźć je można było nawet w recenzjach, które sam film traktowały chłodno.
Dalszej drogi aktora specjalnie nikomu przedstawiać nie trzeba. Po kilku serialach, które do polskiej telewizji wprowadziły "amerykański sznyt": rozrywkę na przyzwoitym poziomie ("Niania") przyszły intrygujące dramaty (jak "Erratum") i przeboje komercyjne oraz artystyczne ("Bogowie", "Zimna wojna"). Nic dziwnego - charyzma "Skazanego na bluesa" to w znacznej mierze jego zasługa. Choć pierwszy jest, oczywiście, sam bohater i jego muzyka. Ta kombinacja sprawia, że filmowi można naprawdę wiele wybaczyć.
Można, owszem, przywoływać opinie wielbicieli Ryszarda Riedla i jego rodziny, którzy zgodnie przypominają o rozmijaniu się filmowej fabuły z autentycznym życiorysem. "To nie biografia, a film inspirowany faktami" - to opinia powszechna.
Tak naprawdę sam reżyser nigdy nawet nie próbował z nią walczyć, przeciwnie, w rozmowach, których przy okazji premiery udzielał, podkreślał pewną umowność. W rozmowie z Konradem J. Zarębskim dla "Kina" mówił: "Na początku pracy nad 'Skazanym na bluesa' próbowałem naginać pewne zdarzenia, pewne fakty tak, aby wyszła z tego opowieść o czymś. W pewnej chwili stwierdziłem jednak, że to kompletnie nie ma sensu. Przecież życie Ryśka Riedla samo w sobie było tak zajmujące, że trzeba mu się poddać. Ograniczyłem się jedynie do pewnej selekcji, udramatyzowania fragmentów jego życiorysu: wszystko, co jest w tym filmie, wydarzyło się naprawdę, choć niekoniecznie w tym czasie i w takiej sytuacji jak przedstawiona na ekranie".
Po czym dodawał: "'Skazany na bluesa' jest więc opowieścią o fenomenie Ryśka Riedla i zarazem historią człowieka, który miał szansę na niebanalną karierę, ale ją zaprzepaścił, bo sięgnął po narkotyki. Ale także opowieścią o bólu, jaki rodzi świadomość zadawania krzywdy swoim najbliższym - ukochanej rodzinie, bo Rysiek kochał swoją żonę i dzieci, oraz przyjaciołom z zespołu Dżem, których co chwila stawiał w trudnej sytuacji. A może jest to opowieść o człowieku słabym, który przegrywa walkę z nałogiem? Może - bo sam nie wiem. Każdy zobaczy w tej historii to, co zechce zobaczyć. Mogę tylko potwierdzić, że to historia w pełni prawdziwa - był taki człowiek i tak żył. Miałem jego życiorys, jego fenomen i dałem się ponieść temu tworzywu".
Ścieżki życiowe Jana Kidawy-Błońskiego i Ryszarda Riedla częściowo się zazębiały. "Urodziliśmy się w tym samym domu w Chorzowie, a właściwie w tym samym pokoju z kuchnią na pierwszym piętrze przy ulicy Truchana, przy czym ja urodziłem się trzy lata wcześniej" - wyjaśniał w eksplikacji reżyserskiej.
"Kiedy moi rodzice zmienili mieszkanie na większe, zamieszkali tam Riedlowie i urodził się Rysiek. Ojciec Ryśka był moim stryjecznym bratem, choć ze względu na różnicę wieku nazywałem go 'wujkiem', bo był rówieśnikiem mojego ojca. Często odwiedzaliśmy Riedlów w Chorzowie, a potem w Tychach, dokąd przenieśli się pod koniec lat 60. Nawet w czasie tych krótkich i rutynowych wizyt dawało się odczuć specyficzny związek, który wykształcił się pomiędzy Ryśkiem i jego ojcem. Mało powiedzieć, że mieszkając razem - żyli w dwóch różnych światach, nie akceptowali się, robili sobie na złość, nie mogli i nie chcieli się porozumieć... Miałem wrażenie, że się nienawidzą. Ranili się wzajemnie, ale chyba nie mogli bez siebie żyć. Kiedy postanowiłem zrobić film o Ryśku, wiedziałem już, że nie będzie to jedynie nostalgiczno-muzyczna podróż do czasów mojego dzieciństwa, do 'swojsko-hipisowskich' czasów lat 70., do niepowtarzalnych klimatów imprez w Jarocinie lat 80. (na wspomnienie których łezka się w oku kręci)... Że przede wszystkim będzie to film o ludzkich namiętnościach i marzeniach, o poszukiwaniu wolności i walce z przeznaczeniem. Bo historia Ryśka Riedla to właśnie taka historia" - kontynuował.
Po latach można zastanawiać się, na ile współczesnym językiem "Skazany na bluesa" operuje. Analizować narrację - skaczącą po kluczowych momentach wędrówki Riedla. Dyskutować o faktach i filmowych "konfabulacjach". Można być surowym krytykiem... Choć nawet najsurowszy nadal powinien docenić pracę pozostałych aktorów, w tym Jolanty Fraszyńskiej (jako ukochanej Riedla: Goli) i Macieja Balcara - związanego przecież z Dżemem, czy Przemysława Bluszcza, Anny Dymnej, Zbigniewa Zamachowskiego, pochylić się łaskawie nad klimatycznymi zdjęciami Grzegorza Kuczeriszki, wspartymi montażem Cezarego Grzesiuka. Nad portretem Śląska i Polski - może przerysowanym, może "podkręconym", "skondensowanym", "uproszczonym" na potrzeby zagęszczenia historii, subiektywnym, ale niezmiernie cennym. Można się krzywić, kaprysić, marudzić i zestawiać "Skazanego na bluesa" z hollywoodzkim czy brytyjskim kinem biograficznym. Tylko tak naprawdę po co?
Bo dziś "Skazanego na bluesa" można nadal z zaintrygowaniem oglądać. Można podążać za opowieścią o Riedlu, jego pragnieniu wolności, miłości do muzyki i o jego destruktywnej w skutkach wrażliwości. To one i muzyka Riedla i Dżemu - zazębiająca się tak mocno z jego drogą, komentująca idealnie to, co dzieje się na ekranie, ale może i dookoła nas, w 2023 roku? - niosą ten film ponad czasem i jego upływem. Słowa "Whisky", "Czerwony jak cegła" i innych sprawiają, że nawet w zderzeniu z wieloma dzisiejszymi, nie tylko rodzimymi opowieściami o artystach, "Skazany na bluesa" ma hipnotyzującą siłę. Ba, więcej do powiedzenia, i to w lepszym stylu, znacznie wprawniej i z wyczuciem, niż niejedna dzisiejsza premiera.