"Seksmisja" ma już 35 lat! "Ciemność, widzę ciemność"
"Seksmisja" w reżyserii Juliusza Machulskiego, kultowa polska komedia, ma już 35 lat. Zna i uwielbia ją niemal każdy. Jednak mało kto wie, ile wysiłku kosztowało twórców, by w ogóle móc rozpocząć prace nad filmem. Dopiero po latach na jaw wychodzą kulisy powstawania produkcji.
Premiera "Seksmisji" odbyła się 14 maja 1984 roku. Data była znacząca, wszak rok 1984 był" rokiem Orwella". Orwell w swej powieści stworzył przejmującą wizję państwa totalitarnego, rządzonego przez Wielkiego Brata. Juliusz Machulski Wielkiego Brata zastąpił Wielką Siostrą i postanowił w głównych rolach obsadzić Jerzego Stuhra i Olgierda Łukaszewicza. Zrobiło się mniej strasznie, za to bardzo śmiesznie.
Reżyser na pomysł filmu wpadł jeszcze w czasie studiów w Łodzi. Przeglądał książkę o prognozach dla świata na XXI wiek. Wynikało z niej, że w przyszłości mężczyźni nie będą potrzebni. Postanowił więc napisać scenariusz komedii science-fiction. Dziś wydaje się to niepojęte, ale początkowo nie było w nim męskich postaci.
"Ze scenariusza wiało nudą" - wspomina Machulski. Dopiero wprowadzenie do opowieści dwóch "samców" sprawiło, że akcja nabrała tempa. W tamtych czasach samo myślenie o takim filmie to już było science-fiction. Pomógł, paradoksalnie, stan wojenny, gdy wstrzymano kręcenie wszystkich filmów.
"W połowie lutego 1982 roku odebrałem telefon, że trzeba coś robić, a 'Seksmisja’ to jedyny scenariusz, który może pójść, bo inne są antyradzieckie. Kiedy zaczynacie i dlaczego tak późno?" - pytał reżysera szef zespołów filmowych.
Lata oczekiwania na realizację przysłużyły się filmowi. W kraju wyrobów czekoladopodobnych trzeba było nie lada inwencji, by z biedy uczynić atut. Stąd długie dyskusje reżysera ze scenografem Januszem Sosnowskim, którego wizji zawdzięczamy filmowe wnętrza. Natomiast zasługą kostiumografki Małgorzaty Braszki jest opracowanie specjalnej tkaniny, z której uszyto kostiumy bohaterek i wymyślenie dla nich oryginalnego obuwia.
"Jeździła do fabryk i tam zdobywała nabłyszczane skóry i inne materiały, które albo szły w całości na eksport, albo należały do grupy strategicznych surowców dla wojska" - opowiada Machulski.
Część zdjęć zrealizowano w kopalni soli w Wieliczce. Współpraca opłaciła się obu stronom - filmowcy zyskali wyjątkowe ujęcia, a dyrekcja kopalni odziedziczyła po nich niemożliwe do zdobycia wtedy kable, które posłużyły do oświetlenia podziemnych grot. Większość filmu kręcono jednak w hali w Łodzi, a końcowe sceny powstały w willi pod Łodzią.
Dobór obsady nie był wcale sprawą łatwą. Od samego początku Machulski był pewien jedynie tego, że jako Alberta chce zaangażować Olgierda Łukaszewicza. Był on wtedy dyżurnym umierającym bohaterem polskiego kina i młody reżyser zapragnął wyciągnąć go z tej szufladki. W roli Maksa widział jednak początkowo Jana Englerta. Jego plany zmienił przypadek.
Podczas wstępnej dokumentacji w Wieliczce reżyser nocował w tamtejszym hotelu - następnego dnia rano miał jechać pociągiem do Warszawy. Niestety, recepcjonistka zaspała i nie obudziła gościa na czas. Nie było wyjścia, musiał wracać samolotem. A w samolocie siedział Jerzy Stuhr. Wtedy Machulski zrozumiał, że znalazł swojego Maksa.
Nie od razu jednak odważył się zaproponować aktorowi rolę. W końcu zaryzykował. "Panie Jerzy, ja wiem, że pan gra w poważnych filmach, ale mam rolę w takim głupim filmie komediowym o facetach w przyszłości". A on na to: "O Jezu, ja czekam na jakąś komediową rolę! Mam już dosyć tego moralnego niepokoju!".
Pozostawała jeszcze kwestia Jej Ekscelencji. Ktoś z zespołu podrzucił nazwisko Michnikowskiego. "Powiedział przez telefon: ‘Proszę, niech pan wpadnie. Tylko ja mam infekcję ręki i leżę w szpitalu. Robią mi badania. Przepraszam, bo leżę na oddziale położniczym’. I już wiedziałem, że to na pewno on" - wspomina reżyser.
Machulskiemu udało się skompletować ekipę marzeń, choć nie mógł swym gwiazdom zaproponować wielkich pieniędzy. Odtwórcy głównych ról śmiali się z tego po latach i opowiadali, że filmowa Emma za gażę z "Seksmisji" kupiła sobie kurtkę, Albert - 500 jaj, a Maks szafę wnękową.
Wielu z kultowych do dziś powiedzeń próżno by szukać w scenariuszu - wymyślono je w trakcie pracy, na planie filmu. W tym genialnym "mówieniu z głowy" celował Jerzy Stuhr. To on jest autorem takich perełek jak: "Ciemność, widzę ciemność", "Kobieta mnie bije" czy "Nasi tu byli".
Nie wszystkie jednak, nawet wspaniałe sceny, znalazły się w filmie. Po prostu byłby zbyt długi. Reżyser z bólem serca musiał więc zrezygnować... z Adama Słodowego.
"W filmie przebrany za kobietę miał program ‘Zrób to sam dla kobiet’. Robił na drutach sweter - tzn. pruł go, ale kręciliśmy to od tyłu, więc wyglądało, jakby sweter składał. Okazał się wyjątkowo miły. Na wszystkim się znał" - wspomina reżyser.
Kłopoty sprawiali oczywiście cenzorzy. Specjalnie dla nich, by mieli co wycinać, Machulski nakręcił scenę, w której Maks pokazuje znak "Solidarności". To jednak nie załatwiło sprawy. Cenzor kazał poprawić także scenę kontroli granicznej w windzie - domagał się, aby aktorzy mówili po... zachodnioniemiecku.
W sumie wycięto niemal 3 min filmu. A co przepuścił cenzor, to wypatrzyli towarzysze z KC. Jeden z nich podczas premierowego pokazu filmu bardzo nerwowo zareagował na tekst: "Kierunek wschód, tam musi być jakaś cywilizacja!". I zarządził, by we wszystkich gotowych już kopiach usunąć tę kwestię.
Jeszcze dalej posunęli się cenzorzy z ZSRR. Film sprowadzono do Kraju Rad za zgodą Michaiła Gorbaczowa, który obejrzał go w Warszawie i setnie się uśmiał. Jednak ponieważ słowo seks nie funkcjonowało nad Wołgą w oficjalnym obiegu, więc wersję dla ludzi radzieckich zatytułowano "Nowyje Amazonki", a cenzorzy wycięli aż 40 min filmu. "Wycięli cały seks, została tylko misja" - śmieje się reżyser.
Mimo takiej kastracji, do kin poszło 40 mln obywateli ZSRR. W Polsce film obejrzało 12 milionów widzów. Po ponad trzydziestu latach od premiery liczba ta na pewno wzrosła kilka razy.