Science fiction po polsku
W środę, 9 listopada, minęła 10. rocznica premiery "Wiedźmina" Marka Brodzkiego. W związku z faktem, że rodzima kinematografia nie rozpieszcza zarówno fanów fantasy, jak i miłośników science fiction, przywołujemy z kart historii polskiego kina trzy klasyczne już przykłady konfrontacji z tym wymagającym gatunkiem filmowym.
"To był tani film" - wspomina reżyser Andrzej Żuławski. "Jakie to mogą być koszty, jeżeli ilość budowanych dekoracji w tym filmie była minimalna, a kręciliśmy w kopalni soli w Wieliczce, nad morzem w porzuconej fabryce sztucznej benzyny w Szczecinie, na pustej plaży, gdzie stały jakieś takie kartonowe kamyki Gdzie te pieniądze? W Mongolii kręciliśmy ogromną część na pustyni Gobi, bo Mongolia była PRL-owi winna fest pieniądze za eksport-import - wszystko kupowała w Polsce, a nic do nas nie eksportowała" - mówi twórca "Na srebrnym globie", zadając kłam popularnej teorii jakoby powodem przerwania zdjęć do filmu miał być olbrzymi budżet.
Film był ekranizacją książki Jerzego Żuławskiego, opowiadającej o podróży grupy badaczy kosmosu w poszukiwaniu wolności i szczęścia. Bohaterowie lądują na nieznanej planecie i rozpoczynają budowę nowej cywilizacji. Badacze wkrótce umierają a ich potomkowie powracają do prymitywnej kultury, wymyślają nowe mity i nowego Boga... Po latach na planecie pojawia się ekspedycja granego przez Andrzeja Seweryna Marka. Potomkowie badaczy kosmosu upatrują w nim swego zbawiciela, który wyzwoli ich spod jarzma skrzydlatych potworów Szernów.
"W porównaniu z 'Panem Wołodyjowskim', 'Ogniem i mieczem', czy nawet 'Krzyżakami', to była taniocha. (...) 'Na srebrnym globie' to film robiony metodą chałupniczą. Nie ma w nim ani jednego tricku, ani jednego efektu specjalnego, nie ma nic, co by kosztowało krocie. Wszystko było rzeźbione kozikiem w gównie" - Żuławski nie pozostawia złudzeń.
Produkcję "Na srebrnym globie" gwałtownie przerwał jednak w 1977 roku ówczesny minister kinematografii Janusz Wilhelmi, nakazując "wykopać doły i wrzucić tam wszystkie dekoracje". Sam Żuławski po raz kolejny - kilka lat wcześniej cenzura nie darowała mu innego filmu "Diabeł" - zmuszony został do wyjazdu z kraju.
Kiedy w 1986 roku Żuławski otrzymał możliwość dokończenia filmu, okazało się, że negatywy "Na srebrnym globie" poniewierają się na korytarzu wrocławskiej wytwórni filmowej. Reżyser wiedział już jednak, że "to nigdy nie będzie taki film, jaki chciałem, żeby był".
Zobacz fragment filmu "Na srebrnym globie":
"Pomyślałem sobie, (...) że to jest jednocześnie film i film o dramacie tego filmu, czyli w jakiś sposób o dramacie kina w ogóle, o tym, że uprawianie tego zawodu może być tragedią i dramatem w równym stopniu jak tragedia i dramat. (...) W związku z tym pomyślałem: 'Dobrze, no a jak wygląda rzeczywistość, w której to wszystko się stało? Jak wygląda ulica? Jak wygląda kościół wewnątrz? Jak wyglądają dzisiaj miejsca, gdzie robiliśmy te zdjęcia? To wszystko sfilmujemy. Bez komentarza'. No i to zostało wpakowane do kikutów filmu" - dodał Żuławski.
Obraz zaprezentowano na uroczystym pokazie na festiwalu w Gdyni, otworzył również festiwal w Cannes.
"Szefowie festiwalu, goście, filmowcy przyszli tam wielką nawałą dlatego, że panowała taka opinia, że gdyby ten film w swoim czasie był zrobiony do końca, to byłby prekursorski w stosunku do całej tej fali filmów, które koledzy - od Kubricka ['2010: Odyseja kosmiczna'] nie przymierzając, po Tarkowskiego ['Solaris'] - zrobili. Więc to jest film, który ma osobliwe miejsce w historii kina (...)" - zakończył Żuławski.
Rok po rozpoczęciu przez Żuławskiego zdjęć do "Na srebrnym globie" film na podstawie twórczości Stanisława Lema realizował Marek Piestrak - mający już na koncie krótki film "Śledztwo", będący ekranizacją powieści polskiego pisarza sci-fi.
Bohaterem "Testu pilota Pirxa" jest tytułowy dowódca statku kosmicznego Goliath, w skład załogi którego - oprócz ludzi - wchodzi także android. Lot jest pionierski i testowy - ma wykazać przydatność robotów w tego rodzaju wyprawach, dlatego też dowódca nie wie, kto z jego załogi jest androidem, a kto człowiekiem. Podróż nie przebiega jednak spokojnie, w okolicy Saturna zdarza się katastrofa, która - okazuje się, że została zainscenizowana przez zaprogramowanego robota. Załoga miała jej nie przeżyć. Android zaś miał wyprowadzić statek z zagrożenia, tym samym udowadniając swoją przydatność. Pirx nie jest jednak przewidywalnym dowódcą. Jego nieszablonowe zachowanie dezorientuje robota i ocala załogę.
"W Polsce nie było techniki niezbędnej dla kina science fiction. Naszym koproducentem był Sovinfilm, ale Rosjanie dbali, żeby pracowały wszystkie wytwórnie działające w ich republikach. Nas skierowano do Estonii" - wspomina Piestrak, dodając że większość "efektów specjalnych" miała być bardziej realistyczna od "plastikowych, kolorowych i migoczących" tricków, znanych z enerdowskich czy radzieckich produkcji.
Zobacz fragment "Testu pilota Pirxa":
"Scenę pod rakietą nakręciliśmy pod prawdziwą rakietą, tyle że stojącą na sielsko-chazjajskiej ekspozycji. Dołożyliśmy tylko trochę błyskających światełek. Żeby mieć start rakiety, wmontowaliśmy do filmu kawałek z kroniki pożyczonej z ambasady amerykańskiej. Skopiowaliśmy go, nie oglądając się na prawa autorskie" - mówi reżyser.
Główną rolę zagrał rosyjski aktor.
"Chciałem obsadzić Andrzeja Seweryna, który był akurat po 'Na srebrnym globie' Żuławskiego. Rozmawialiśmy nawet o tym, ale on zdaje się wyjechał wtedy do Francji. Długo szukałem wśród trzydziestoparolatków, robiłem casting. Siergiej Desnitski, którego wybrałem, nie był specjalnie znany - występował w MChAT, grał w filmach estońskich. Wydał mi się jednak fizycznie i psychicznie odpowiedni do roli inteligenta, który się waha" - ujawnił reżyser "Testu pilota Pirxa".
W obrazie wystąpili także bardziej utytułowani aktorzy: Nikołaj Iwaszow ("Ballada o żołnierzu") oraz Aleksander Kajdanowski ("Stalker").
"Test pilota Pirxa" zdobył Złoty Asteroid na festiwalu filmów science fiction w Trieście, pokonując m.in. "Obcego - ósmego pasażera Nostromo" Ridleya Scotta. "Pirxa...' sprzedano do 24 krajów, w Polsce miał milion widzów" - odnotowuje Piestrak, zwracając jednak uwagę, że autor literackiego pierwowzoru nie był zachwycony jego dziełem.
"Mówił, (...) że dałem sobie radę zupełnie nieźle, ale nie jest to film, który by go rzucił na kolana. Pocieszam się myślą, że znacznie gorzej przyjął obie wersje 'Solaris', radziecką i amerykańską" - zakończył Piestrak.
Osobne miejsce w historii polskiej kinematografii zajmują cztery filmy Piotra Szulkina zrealizowane w latach 1979-1986. Artysta ten jako jeden z nielicznych polskich reżyserów jest kojarzony z gatunkiem science-fiction. Jest to jednak science-ficton naznaczone bezsprzecznie autorskim rysem, wzbogacone o specyficzną oniryczność i plastyczną wizyjność, oraz wymiar groteski.
Szulkin znalazł w science-fiction ten rodzaj wyobraźni, dzięki któremu mógł mówić nie tylko o przyszłości, ale także o teraźniejszości i o sprawach uniwersalnych. Artysta dał się w swoich filmach poznać jako twórca analizujący zło wypływające z funkcjonowania jednostki w społeczeństwie, które zawsze przedstawiane jest jako rodzaj uwięzienia, ubezwłasnowolnienia, jako machina manipulująca jednostką, aż do odebrania jej indywidualności i prywatności.
Jego debiutancki "Golem" (1979), będący adaptacją klasycznej powieści Gustava Meyrinka, przenosi nas w przyszłość do czasów, kiedy naukowcy tworzą masowo nowych, "sztucznych" ludzi. W świecie wyniszczonym przez wojnę atomową Doktorzy starają się udoskonalić ludzkość. Jednostki zdegenerowane przerabiane są na pełnowartościowych członków społeczeństwa. W skromnym obrazie Szulkin zawarł wiele ważnych pytań o etyczne aspekty eksperymentów medycznych oraz istotę człowieczeństwa a "Golem" zdobył szereg nagród, w tym Grand Prix festiwalu filmów fantastycznych w Madrycie oraz Srebrny Asteroid - nagrodę aktorską dla Krystyny Jandy na festiwalu w Trieście.
Rozwiniecie problematyki wszechobecnej, całkowicie kontrolującej społeczeństwo władzy mamy w kolejnym filmie "Wojna światów - następne stulecie" dedykowanym Herbertowi George'owi Wellesowi i Orsonowi Wellesowi. To właśnie na pomyśle tego ostatniego (inwazji kosmitów na Ziemię) jest oparty drugi film cyklu. Obraz ponownie zgarnął główne nagrody na festiwalach w Madrycie oraz Trieście.
Zobacz fragment filmu "Wojna światów - następne stulecie":
Klaustrofobiczne "O-bi o-ba. Koniec cywilizacji" to najmroczniejszy z filmów serii. Nakręcony w podziemiach warszawskiego Pałacu Kultury poraża beznadzieją i czarną wizją zdegenerowanego społeczeństwa. Akcja filmu rozpoczyna się rok od wojny jądrowej, w której nie było zwycięzców. W betonowej budowli schroniło się ośmiuset chorych i głodnych ludzi. Czekają na lądowanie cudownej arki mającej przynieść ratunek. Ale wiadomość tą wymyśliła ekipa rządząca - pisał Marcin Wnuk w recenzji filmu na łamach INTERIA.PL, dodając że w zamykającym serię filmie "Ga, Ga. Chwała bohaterom" - mechanizmy władzy przybrały postać przyszłościowej korporacji, produkującej krwawe show.
- Jest to najbardziej "wystawny" z filmów Szulkina, niespodziewanie barwny i przestrzenny; to oniryczna groteska, w której bez trudu odnajdziemy produkty dzisiejszej telewizji wraz z ich plastikowymi bohaterami masowej wyobraźni - brzmiała konkluzja recenzenta.
Dziś wypada sobie zadać pytanie, dlaczego współcześni polscy filmowcy nie decydują się już na starcie z gatunkiem science fiction.
- - - - - - - - - - - - - - - - - -
Wypowiedzi Andrzeja Żuławskiego pochodzą w wywiadu-rzeki Piotra Kletowskiego i Piotra Mareckiego "Żuławski. Przewodnik Krytyki Politycznej".
Wypowiedzi Marka Piestraka zaczerpnięte zostały z wywiadu Jacka Szczerby "Reżyser tego filmu nie jest samobójcą", zamieszczonego na łamach "Gazety Wyborczej".
Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!