Reklama

Romantyczna dusza Tomasza Stockingera

Tak dobrze zrobione "wyciskacze łez" opierają się upływowi czasu - mówi o filmie "Znachor" w reżyserii Jerzego Hoffmana, do którego trafił... przez przypadek. Jednak to postać rozkochanego hrabiego Czyńskiego zrobiła z Tomasza Stockingera gwiazdę.

Od premiery filmu "Znachor" minęło ponad 30 lat, a film niezmiennie budzi pozytywne emocje.

Tomasz Stockinger: - Ten film jest dowodem na to, że jeśli coś jest dobrze zrobione, ze smakiem, sugestywnie, zawodowo, to nawet tak banalna historia chwyta za serce. Zdjęcia, narracja, rytm, dobór aktorów... Anna Dymna, Jerzy Bińczycki, Artur Barciś, Bożena Dykiel, Piotr Fronczewski, ale niewątpliwie też ręka mistrza Hoffmana zadecydowały o tym, że "Znachor" oparł się upływowi czasu. Jestem zaskoczony, że dziś, kiedy wiele zmieniło się w naszej percepcji również w sferze obyczajowej i moralnej film nadal wzrusza młodych ludzi.

Reklama

Jest w nas potrzeba powrotu do wartości, romantycznej miłości?

- Myślę, że tak. Prawdy zawsze będzie nam brakowało i zawsze będziemy do niej dążyć. Myślę, że nasze czasy, które ciągle powołują się na autentyczność, tak naprawdę chorują na brak wiarygodności i dlatego film budzi w ludziach naiwną wiarę w prawdziwą miłość. W głębi duszy wszyscy jesteśmy romantyczni i jesteśmy dziećmi tego samego Boga.

Zanim zagrał pan hr. Leszka Czyńskiego, był pan już po zdjęciach do "Bez znieczulenia". To wymarzony start dla aktora?

- W "Bez znieczulenia" pracowaliśmy z grupą studentów szkoły teatralnej zaledwie jeden dzień, ale rzeczywiście mieliśmy okazję podziwiać mistrzów: Zapasiewicza i Wajdę w pracy. Natomiast ze spotkaniem z Hoffmanem wiąże się historia taka, że trafiłem do obsady "Znachora" w zastępstwie...

Nie wierzę, że ktoś inny miał zagrać Leszka!

- (uśmiech) Powiedziano mi, że w pierwszej wersji brano pod uwagę Daniela Olbrychskiego. W dalszej kolejności rolę zaproponowano Piotrowi Garlickiemu, który wówczas też był na tzw. topie. A ja byłem początkującym aktorem, który co prawda miał za sobą już dwa filmy, dwie główne role, ale w ogóle nie aspirowałem do statusu gwiazdy. Propozycja przyszła do mnie na kilka tygodni przed rozpoczęciem zdjęć. Muszę przyznać, że pracowałem - przynajmniej na początku - pod dużą presją z powodu wielkich nazwisk: Dymna i Bińczycki. Ale także z uwagi na obecność na planie żony Jerzego Hoffmana, która była szarą eminencją produkcji i patrzyła się na mnie wykrzywiona, że oto ten nieznany jej aktor "wskoczył" w zastępstwo.

Wszyscy fani "Klanu" mieli nadzieję, że Agnieszka Kotulanka wróci na plan, a tymczasem zakończono wątek Krystyny Lubicz...

- Też miałem nadzieję, że scenariusz będzie inny. Produkcja uznała, że tak będzie lepiej. Nie wiem, czy dla wszystkich. Zobaczymy, co scenarzyści wymyślą. Nie podglądam ich pracy od kuchni. Losy Pawła Lubicza przyjmuję jak poranne wiadomości. Tak też spływają do mnie kolejne odcinki i ja to realizuję. To ma swoje dobre strony, bo tak przecież w naszym życiu jest, że przychodzi kolejny dzień i coś nas zaskakuje in plus, in minus, i musimy na to jakoś zareagować.

Rozmawiała Beata Banasiewicz.

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: dusić
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy