Roger Moore: Szczęśliwe życie po Bondzie
Gdyby James Bond miał 84 lata, pewnie wiódłby takie życie, jak sir Roger Moore. Podróżowałby między Francją, Monako i Szwajcarią, zabawiając przyjaciół. Od czasu do czasu odwiedzałby z misją specjalną któryś z krajów Trzeciego Świata.
Otaczałby się też pięknymi kobietami, które oczarowywałby swoimi subtelnymi żartami. Dla zachowania odpowiedniego poziomu adrenaliny, przyjmowałby okazjonalne zlecenia - bynajmniej nie dla pieniędzy. Witajcie w świecie Rogera Moore'a.
Aktor niedawno zawitał do swojego zimowego domu w szwajcarskim kurorcie narciarskim Crans-Montana po sześciomiesięcznej nieobecności. Powrotowi w domowe pielesze towarzyszyła zarówno radość, jak i poirytowanie.
- Dziś, o wpół do szóstej rano, urodził się mój wnuk Maximilian - słyszę w słuchawce afektowany brytyjski akcent sir Rogera. - A tymczasem mój Internet nie działa. Jestem gotów zamordować tych, którzy mi go dostarczają.
Nie dosłownie, rzecz jasna. James Bond, w którego Moore wcielał się w latach 1973 - 1985 aż siedmiokrotnie, dysponował licencją na zabijanie, ale aktor jej nie posiada.
Aktor żyje z wszczepionym rozrusznikiem serca, a w 1993 r. przeszedł operację usunięcia guza prostaty. Dziś jednak określa swoje zdrowie jako "doskonałe". Nic nie ogranicza go w częstych podróżach, jakie odbywa jako ambasador dobrej woli UNICEF, ani nie powstrzymuje przed sporadycznym podejmowaniem aktorskich wyzwań, jeśli tylko dany scenariusz przemawia do jego wyobraźni.
- Aktor przechodzi na emeryturę dopiero wtedy, kiedy telefon przestaje dzwonić - mówi Moore. - Praca, podobnie jak przebywanie z ekipą na planie filmowym, sprawia mi przyjemność. Ale nie zawracam sobie głowy szukaniem zleceń. Zajmuje się tym mój agent. Kiedy trafi się scenariusz wart czytania, daje mi znać.
W scenariuszu telewizyjnej produkcji "A Princess for Christmas" ("Księżniczka na Boże Narodzenie"; premiera filmu miała miejsce 3 grudnia na Hallmark Channel) Moore znalazł rolę, która przypadła mu do gustu. Aktor wcielił się w zrzędliwego, starego księcia, mieszkającego w zamku położonym "gdzieś w Europie" (zdjęcia realizowane były w Bukareszcie). Samotny arystokrata próbuje odbudować rodzinne relacje ze swoim młodszym synem i córką swojego starszego, nieżyjącego już potomka, z którym był zwaśniony.
Zobacz zwiastun filmu "A Princess for Christmas":
- Pracowałem już wcześniej z producentem tego filmu przy "Statku miłości" - mówi Moore. - Dobrze nam się współpracowało, więc pomyślałem: "Jeśli tylko nie będzie to zbyt forsowne, to dlaczego nie?" "Księżniczka..." to naprawdę cudna historia, a poza tym nigdy wcześniej nie miałem okazji być w Bukareszcie.
Chociaż widzowie kojarzą go z filmów innego rodzaju, Moore zapewnia, że lubi grać w familijnych produkcjach. - To idealny film dla całej rodziny. Nie było w nim żadnych eksplozji, nie musiałem do nikogo strzelać ani nikt nie musiał strzelać do mnie. Po seansie widz jest w dobrym nastroju.
Od czasu, kiedy "Zabójczym widokiem" zakończył w 1985 r. służbę jako James Bond, Roger Moore pojawia się na dużym ekranie tylko sporadycznie. W 1990 r. zagrał u boku Michaela Caine'a w "Strzale w dziesiątkę". Sześć lat wystąpił w filmie "Quest" razem z Jean-Claude'em Van Damme'em. W 2002 r. gościnnie pojawił się w serialu "Agentka o stu twarzach". O wiele częściej użyczał swojego głosu bohaterom filmów familijnych, takich jak "The Fly Who Loved Me" (2004) czy "Psy i koty: Odwet Kitty" (2010).
- Dubbing to bułka z masłem - mówi aktor. - Nie muszę być ucharakteryzowany ani uczesany; nie muszę też mieć na sobie eleganckiego garnituru. Udzielam się też jako narrator podczas koncertów muzyki kameralnej. 11 grudnia występowałem w takiej roli w londyńskiej Royal Albert Hall, więc musiałem trzymać się prosto.
Moore nie może powstrzymać chichotu. Najwyraźniej dowcipkowanie sprawia mu przyjemność. - Bez poczucia humoru niełatwo byłoby przeżyć życie - mówi weteran ekranu. - Razem z żoną (jest nią Kristina Tholstrup, multimilionerka o duńsko-szwedzkich korzeniach - przyp. aut.) oglądaliśmy niedawno "Deszczową piosenkę". Kocham ten numer "Make 'Em Laugh" ("Niech się śmieją"), który wykonuje Donald O'Connor!
Filmy o Bondzie zawsze były zabarwione humorem, ale te z Moore'em w roli głównej - "Żyj i pozwól umrzeć" (1973), "Człowiek ze złotym pistoletem" (1974), "Szpieg, który mnie kochał" (1977), "Moonraker" (1979), "Tylko dla twoich oczu" (1981), "Ośmiorniczka" (1983) i "Zabójczy widok" (1985) - były pod tym względem bezkonkurencyjne. Być może jest to zasługą osobowości odtwórcy roli Agenta 007. Moore to człowiek, który, jeśli tylko ma okazję obrócić coś w żart, z pewnością to zrobi. - Żartowanie przychodzi mi łatwiej, niż odpowiadanie na stawiane wprost pytania - przyznaje on sam.
Spoglądając wstecz, na lata, w których słynny brytyjski szpieg miał jego twarz, aktor nie znajduje wielu powodów do żalu.
- Wydaje mi się, że zrezygnowałem z tej roli w odpowiednim momencie - mówi - chociaż, zdaniem krytyków, prawdopodobnie było to o dziesięć lat za późno. Zaczynałem powoli czuć się jak Gary Cooper w "Miłości po południu". Kiedy twoja kolejna ekranowa partnerka jest w wieku twojej własnej córki, a ty, skłaniając lekko głowę, żeby spojrzeć jej w oczy - oby tylko była niższa od ciebie! - zauważasz u siebie trzy podwójne podbródki, to... nie jest dobrze. Zaczynasz się sypać.
Nie znaczy to, że mój rozmówca uważa, iż zwlekał z decyzją aż tak długo.
- Miałem 58 lat, kiedy pożegnałem się z Bondem - mówi Moore. - W tamtym okresie wciąż grałem w tenisa przez dwie godziny dziennie - codziennie! - a do tego przez 45 minut ćwiczyłem na siłowni i pływałem. Byłem w formie - niestety, jakieś dwa tygodnie po rezygnacji z roli agenta 007 nie mogłem już tego o sobie powiedzieć.
Aktor żartuje, że przy wszystkich wyczynach kaskaderskich, których dokonywał jako Bond, największych obrażeń doznał podczas... scen pocałunków. - Zdarzało mi się mieć pokąsane wargi - śmieje się.
W przeciwieństwie do pierwszego Bonda, czyli Seana Connery'ego, który rozstał się z filmową serią z obawy przed zaszufladkowaniem, Moore z radością przyjął możliwość wcielenia się w 007.
- Uwielbiałem filmy o Bondzie z Seanem - mówi - ale nie wydaje mi się, by granie tej postaci sprawiało mu aż tak wielką radość. Chciał udowodnić, że potrafi też robić inne rzeczy.
Moore'a od Connery'ego różniło to, że rolę Jamesa Bonda przyjmował jako doświadczony już aktor.
Popularność przyniosły mu przede wszystkim telewizyjne seriale "Święty" (1962 - 1969) i "Partnerzy" (1971 - 1972). - Nie podchodziłem do tego wyzwania z myślą, że muszę coś udowodnić. Krytycy i tak wiedzieli swoje, więc w zupełności wystarczyło mi to, że wciąż mogłem być obecny na ekranie.
Sławę, jaką zyskał dzięki Bondowi, Moore wykorzystał w swojej intensywnej działalności charytatywnej, którą zajmuje się do dziś dnia.
- Aktorstwo uczyniło mnie na tyle sławnym, bym mógł przydać się na coś takim organizacjom, jak UNICEF - wyjaśnia. - Ludzi ciekawi, dlaczego stary, dawny James Bond, lata po świecie, plotąc coś o dzieciach. Właśnie wróciliśmy z Genewy, gdzie wygłosiłem jedno ze swoich płomiennych przemówień o ciężkim losie dzieci w Afryce Wschodniej. Odbyła się tam aukcja charytatywna pod patronatem domu aukcyjnego Christie's i uroczysta kolacja dla naszych potencjalnych klientów.
- Do niedawna byłem posiadaczem dwóch zegarków Rolex wykonanych specjalnie dla mnie - kontynuuje aktor. - Dziś mam już tylko jeden - drugi trafił pod młotek właśnie w Genewie. Przed chwilą dowiedziałem się, że został zlicytowany za prawie 80 tysięcy dolarów. To nieźle, jak na jeden wieczór pracy.
To właśnie jego zaangażowanie jako ambasadora UNICEF, a nie role w filmach o Jamesie Bondzie, dały mu tytuł szlachecki, przyznany osiem lat temu przez brytyjską królową Elżbietę. Moore nie nalega, by tytułować go "sir Roger", ale wyraźnie ceni sobie ten zaszczyt.
- Traktuję to poważnie, bo otrzymałem go za poważną działalność - mówi. - Wspaniałe było również to, że moja rodzina mogła oglądać, jak królowa nadaje mi ten tytuł podczas uroczystej ceremonii.
W historii kina aktor zapisze się jednak jako Bond. Moore akceptuje ten fakt - a nawet chyba się nim cieszy. W końcu sam jest fanem Jamesa Bonda!
- Widzowie darzą te filmy sympatią, ponieważ wiedzą, oczywiście do pewnego stopnia, co dostaną z każdą nowa odsłoną - mówi. - To trochę jak z opowiadaniem dziecku bajki. Filmy o Bondzie traktujemy jak przyjaciela, którego dobrze znamy. Nie sądzę, że ktoś może czuć się autentycznie rozczarowany po seansie.
- Ja sam widziałem wszystkie filmy o 007. Szczególnym sentymentem darzę te z Seanem. Bardzo podobało mi się też "Casino Royale". Daniel Craig jest fantastycznie zbudowany, a do tego jest cholernie dobrym aktorem.
W tym miejscu mój rozmówca robi pauzę, jakby zastanawiał się, czy powinien poważyć się na negatywny komentarz.
- Jeśli chodzi o "Quantum of Solace", to po seansie doszedłem do wniosku, że był to film trochę niespójny z resztą cyklu i nieco zbyt brutalny - mówi wreszcie. - Nie do końca go zrozumiałem.
Przypomnijmy, że w postać agenta 007, oprócz Connery'ego, Moore'a i Craiga, wcielali się też George Lazenby, Timothy Dalton i Pierce Brosnan.
- Wszyscy byli świetni - mówi sir Roger. - Hamleta grało tysiące aktorów, a każdy z nich przedstawiał tę postać nieco inaczej. Czasami jest tak, że danej roli bardziej sprzyja osobowość tego, a nie innego aktora.
Moore widział również i pozytywnie odnosi się do najczęściej porównywanego z "Bondami" cyklu, jakim jest trylogia o agencie nazwiskiem Bourne, z Mattem Damonem w roli głównej. - W filmach tego typu, nawiązujących do Bonda, ważną rolę odgrywa osobowość głównego bohatera - wyjaśnia. (...)
Chociaż ćwierć wieku temu aktor pożegnał się ze "wstrząśniętym, nie mieszanym martini", kilka lat temu Roger Moore ponownie wcielił się w Jamesa Bonda w filmie promującym kandydaturę Londynu jako gospodarza Igrzysk Olimpijskich w 2012 r. Czy marzy o jeszcze jednej przygodzie z 007?
- Oczywiście, że nie - mówi. - Ale może mógłbym zagrać jego sędziwego dziadka?
Nancy Mills
"The New York Times"
Tłum. Katarzyna Kasińska