Robert Duvall i pogrzeb "za życia"
- Było kilka takich ról, które powinienem był przyjąć, ale tego nie zrobiłem - przyznaje Robert Duvall. - Mimo to jestem nawet zadowolony z tego, jak sprawy się potoczyły. Poza tym wciąż mam jeszcze kilka rzeczy do zrobienia - cały czas dostaję nowe propozycje - więc wszystko układa się tak dobrze, jak nigdy.
- Pewne rzeczy robisz dlatego, że musisz opłacić czynsz, ale są też inne rzeczy, które mają dla ciebie większe znaczenie - nienawidzę tego słowa, ale muszę go użyć - artystyczne. Nie zawsze można mieć jedno i drugie.
Co zatem z tymi propozycjami, których Robert Duvall nigdy nie przyjął? Ile takich ról może wchodzić w grę w przypadku człowieka, któremu w swojej karierze dane było zagrać Boo Radleya w "Zabić drozda" (1962), Toma Hagena w "Ojcu chrzestnym" (1972) i "Ojcu chrzestnym" II (1974), podpułkownika Billa Kilgore'a w "Czasie Apokalipsy" (1979), Mac Sledge'a w "Pod czułą kontrolą" (1983) i Augusta McCrae w "Na południe od Brazos" - nie wspominając już o Daddym Hillyerze w "Historii Rose" (1991), Józefie Stalinie w "Stalinie" (1992) i Sonnym Deweyu w "Apostole" (1997)?
- Nie wiem, czy powinienem... - waha się Duvall, początkowo nieskory do ujawnienia tajemniczych ofert, które swego czasu odrzucił. Po chwili jednak zaczyna wyliczać:
- Proponowano mi rolę w "Siedem", w "Skazanych na Shawshank", w tym filmie o rekinie...
- W "Szczękach"? - dociekam.
- Tak, w "Szczękach" - potwierdza Duvall. Okazuje się, że była to postać szeryfa Brody'ego, która ostatecznie przypadła w udziale Royowi Scheiderowi. - Chciałem zagrać w tym filmie kogoś innego, ale byłem do tej roli za młody. Chciałem być rybakiem (zagrał go Robert Shaw - przyp. aut.).
- Jak zatem widzisz, było tego trochę - mówi aktor - ale cóż, tak już jest w tym zawodzie.
- Mam też na koncie kilka kreacji, które nie były już tak wspaniałe - dodaje, śmiejąc się cokolwiek ponuro. - Ale nie pamiętam już nawet, jakie to były tytuły. Wreszcie - wciąż jest kilka ról, które dopiero czekają na "wygranie".
Nie da się ukryć: Duvall ma zagrać Don Kichote'a w "The Man Who Killed Don Quixote" Terry'ego Gilliama, filmie, o którego pechu już jest głośno, a którego realizacja jest właśnie wznawiana. Billy Bob Thornton, z którym aktor spotkał się już na planie "Blizn przeszłości" (1996), na dniach ma wysłać mu kolejny scenariusz swojego autorstwa. Zaś co do "The Hatfields and the McCoys", filmu, którego scenariusz Duvall nazywa "jednym z najlepszych, jakie kiedykolwiek czytał", to niewykluczone jest, że wystąpi w nim z Bradem Pittem u boku.
Na pierwszy ogień idzie jednak "Aż po grób" - skromny dramat, który już wywołał ogromne poruszenie na festiwalach filmowych. W filmie tym, którego akcja rozgrywa się w hrabstwie Roane w stanie Tennessee w 1938 roku, Duvall gra Felixa "Busha" Breazale, małomiasteczkowego odludka cieszącego się złą sławą. Pewnego dnia, po latach stronienia od mieszkańców osady, opuszcza swoją pustelnię i oznajmia, że ma zamiar przygotować swój pogrzeb, który ma odbyć się... jeszcze za jego życia. Jednocześnie chce wystawić swój dom na loterii i rozliczyć się ze swoją przeszłością.
Wizyta w miasteczku owocuje licznymi spotkaniami po latach. Wśród osób, z którymi musi zobaczyć się Felix, są chytry przedsiębiorca pogrzebowy Frank (Bill Murray) i jego cichy uczeń Buddy (Lucas Black). Bill Cobbs gra pastora Charliego, starego przyjaciela, którego Felix prosi o przewodniczenie ceremonii pogrzebowej, a w roli wdowy Mattie, której losy splotły się przed laty z losami Felixa, oglądamy Sissy Spacek.
- Facet organizuje swój własny pogrzeb i bierze w nim udział - pomyślałem, że to całkiem zgrabny pomysł - mówi mi Duvall, który rozmawia ze mną przez telefon ze swojego domu w Virginii, gdzie mieszka wraz ze swoją czwartą żoną, Lucianą Pedrazą. - Nie znam osobiście nikogo, kto zrobiłby coś takiego, ale właściwie - dlaczego nie? To dosyć interesujące. Mój bohater decyduje się na taki krok, ponieważ chce zrzucić z piersi bardzo bolesny ciężar i oczyścić swoje sumienie.
- Słyszałem o takich przypadkach - kontynuuje aktor. - Nie wiem, czy mnie akurat coś takiego by interesowało, ale z pewnością jest to ciekawy punkt wyjścia dla filmowej historii.
Bill Murray, promując "Aż po grób", określił Duvalla mianem "luzaka". Gdy powtarzam to mojemu rozmówcy, ten wybucha śmiechem - a potem zaczyna wychwalać zarówno Murraya, jak i resztę obsady.
- Bill potrafi być sarkastycznym mądralą, ale potrafi też być luzakiem. Może być po trosze i jednym, i drugim. To świetny gość i utalentowany aktor, z którym dobrze się gra. To ten typ, o którym nigdy nie wiadomo, co powie - ale to właśnie czyni go niepowtarzalnym i wyjątkowym. Świetnie się z nim pracowało.
- Sissy mieszka jakieś sto kilometrów od mojego domu w Virginii. Wcześniej nie znaliśmy się tak naprawdę. Owszem, spotkaliśmy się parę razu, ale nigdy nie pracowaliśmy razem - aż do teraz. Efekt okazał się wspaniały. To była rewelacyjna ekipa - Bill, Sissy, Lucas Black, Gerald McRaney. Bill Cobbs też by rewelacyjny.
Duvall wie, że "Aż po grób" zbiera doskonałe recenzje, i ma nadzieję, że film zostanie ostatecznie zaprezentowany szerszej publiczności. Nieraz już poszczęściło mu się w podobnej sytuacji. Sukces odniosło przecież kilka niezależnych produkcji z jego udziałem - między innymi "Wielki Santini", "Pod czułą opieką", "Historia Rose" i "Apostoł" (ten ostatni Duvall również wyreżyserował).
- Postać głównego bohatera i cały kontekst tego filmu są takie, że nikomu nie przyjdzie do głowy robić jego remake za jakieś dziesięć lat, nawet, jeśli "Aż po grób" istotnie okaże się wielkim hitem - mówi. - To film bardzo szczególny i inny niż wszystkie. To również ulubiony film mojej żony, w którym zagrałem lub który wyreżyserowałem, od czasu "Apostoła". Taka pochwała wiele znaczy. Moja żona jest niezwykle inteligentna i ma rozeznanie w wielu sprawach. A ten film po prostu uwielbia - podobnie zresztą, jak dużo osób. Zobaczymy, jak sobie poradzi.
W styczniu 2011 roku Robert Duvall skończy osiemdziesiąt lat. Fabuła "Aż po grób", a także kilka niedawnych pożegnań z tymi, których znał, uwielbiał, z którymi współpracował i których szanował - chociażby z Hortonem Foe czy z Dennisem Hopperem - skłoniły go do refleksji na temat śmierci, aczkolwiek refleksji nieobsesyjnych.
- Lubię spędzać czas w towarzystwie młodych ludzi - mówi. - Moja żona jest ode mnie młodsza. Przebywanie w towarzystwie ludzi młodych daje ci swoistą pogodę ducha. Ale ze śmiertelnością musisz się zmierzyć. Każdy robi to na własny rachunek. Tak, myślę o niej - ale jak to mawia Michael Caine: "To nie ty przechodzisz na emeryturę; to branża cię na nią wysyła". Wydaje mi się, że to właśnie praca daje ludziom motywację do życia. Naprawdę.
- Kiedy ludzie przechodzą na emeryturę, koniec zazwyczaj następuje szybko. To dlatego, że nie mają już celu w życiu - konkluduje Robert Duvall. - Ja na emeryturę nie jestem jeszcze gotowy.
Ian Spelling
"The New York Times"
Tłum. Katarzyna Kasińska