Pszoniak, którym nie jestem
Jeden z najwybitniejszych polskich aktorów, Wojciech Pszoniak, skończył w środę, 2 maja, 70 lat. Najsłynniejsze role zawdzięcza Andrzejowi Wajdzie, u którego wystąpił m.in. w "Ziemi obiecanej" (Moryc Welt), "Dantonie" (Maksymilian Robespierre) oraz "Korczaku" (Janusz Korczak).
Wojciech Pszoniak urodził się 2 maja 1942 r. we Lwowie. Gdy był nastolatkiem, chciał zostać muzykiem. Grał w orkiestrze wojskowej w Gliwicach, uczył się w klasie oboju szkoły muzycznej w Bytomiu, jednak ostatecznie zdecydował się na aktorstwo. Najpierw grał w amatorskim Teatrze Wesołych Wagantów, potem w Studenckim Teatrze Poezji. W 1961 roku założył kabaret "Czerwona Żyrafa". Podczas studiów (PWST w Krakowie) był współzałożycielem Teatru STU. W 1968 r. ukończył Państwową Wyższą Szkołę Teatralną w Krakowie. W trakcie studiów występował w krakowskim Teatrze Stu.
Jako aktor filmowy zadebiutował już w 1965 r., w bułgarskim serialu "Noc inspektora", w którym wystąpili także Wieńczysław Gliński i Beata Tyszkiewicz. Po studiach zagrał w filmie Andrzeja Wajdy pt. "Piłat i inni" - wcielając się w postać Jeszuy Ha-Nocri. W tym samym roku wystąpił w "Diable" Andrzeja Żuławskiego.
W 1972 r. zagrał podwójną rolę - dziennikarza i Stańczyka - w "Weselu" Wajdy. Grał u tego reżysera jeszcze kilkakrotnie i właśnie role w jego filmach przyniosły mu zasłużone pochwały i nagrody: w 1975 roku nagrodę w Gdyni za pierwszoplanową rolę męską (Welta Moryca) w "Ziemi obiecanej", w 1983 roku nagrodę na World Film Festival w Montrealu za Robespierre'a w "Dantonie", w 1991 roku ówczesny przewodniczący Komitetu Kinematografii docenił jego tytułową rolę w "Korczaku". Poza tymi wyróżnieniami Pszoniak otrzymał również: Nagrodę im. Leona Schillera (1972), Nagrodę Ministra Kultury i Sztuki II. stopnia za "wybitne osiągnięcia w teatrze i filmie" (1975) i nagrodę na I FPTTv w Olsztynie za role w spektaklu TV "Nie do obrony" (1977).
Spośród innych pamiętnych ekranowych wcieleń aktora warto wspomnieć Rudego Josełe w "Austerii" Jerzego Kawalerowicza, Bogdańskiego w "Limuzynie Daimler-Benz" i Obcego w "Bracie naszego Boga" Krzysztofa Zanussiego. Lata 80. spędził występując we francuskich produkcjach. Powortem Pszoniaka na polski grunt była rola w politycznej satyrze Henryka Dederki "Bajland" (2001). Od tego czasu pojawił się w małych rolach w szeregu filmów, m.in. w "Nadziei" Stanisława Muchy, "Czarnym czwartku" Antoniego Krazue (jako Władysław Gomułka), czy "Krecie" Rafaela Lewandowskiego.
W latach 1968-1974 grał w krakowskim Teatrze Starym. Zadebiutował w "Klątwie" Stanisława Wyspiańskiego w reżyserii Konrada Swinarskiego (1968). W 1971 pierwszy raz współpracował z Andrzejem Wajdą. Ich pierwszym wspólnym spektaklem były "Biesy" według Fiodora Dostojewskiego. W 1975 zagrał w reżyserowanej przez Wajdę "Sprawie Dantona" Stanisławy Przybyszewskiej. W 1978 roku zaczął pracę na deskach teatrów zagranicznych, występował - między innymi - w paryskim Teatrze Chaillot ("Król Ubu" w reżyserii Rolanda Topora), w londyńskim Apollo Victoria Theatre ("Błękitne głębokie morze" w reżyserii Karela Reisza) i w paryskim Teatrze Montparnasse ("Sklep na rogu ulicy" w reżyserii Miklosa Laszlo). Był również wykładowcą warszawskiej PWST, występował w kabarecie "Pod Egidą".
Jedną z najwybitniejszych ról w filmowej karierze Wojciecha Pszoniaka pozostaje kreacja Moryca Welta w "Ziemi obiecanej" Andrzeja Wajdy, za którą aktor otrzymał Złote Lwy na festiwalu w Gdyni.
- Andrzej dał mi scenariusz "Ziemi obiecanej", mówiąc, że mam zagrać rolę Zuckera, starego męża Lucy, kochanki Borowieckiego. Trochę mnie to rozśmieszyło. Byłem młody, długowłosy... Rola nie dla mnie i w sumie pomniejszająca wiarygodność romansu między Borowieckim - Danielem Olbrychskim, a Lucy - Kaliną Jędrusik... Powiedziałem Wajdzie, że oczywiście zagram, ale trzeba będzie dopisać parę scen, aby widz zrozumiał, dlaczego Lucy zdradza mnie z Borowieckim. Po paru tygodniach Wajda wycofał się z tej propozycji, ja zaś pojechałem na plan innego filmu - Pszoniak w autobiograficznej rozmowie z Michałem Komarem przypomina początki pracy nad filmem Wajdy.
Po pewnym czasie Wajda odezwał się ponownie.
- Andrzej proponuje, bym zagrał Moryca Welta. - Dobrze - odpowiadam - ale... - Bo po przeczytaniu powieści wiedziałem, co mnie w tekście uwiera. Reymont zaczął pisać "Ziemię obiecaną" na zamówienie ideologiczne osób z kręgu Romana Dmowskiego, a wprowadzone przez niego do powieści kryteria, czy też raczej terminy rasowe, stały w wyraźnej sprzeczności ze zgromadzonym materiałem dramatycznym. Świetny reporter i obserwator procesów społecznych, nie umiał sobie poradzić z postaciami. Oparł się na stereotypach, zamiast zobaczyć ludzi. Żydzi i Niemcy są jakby wycięci z szablonu z napisem "typowy Żyd" - a więc koniecznie przebiegły i żądny zysku, "typowy Niemiec" - pedantyczny, zdyscyplinowany i pozbawiony fantazji. Nawet Anglik, jedyny w tej powieści, musi wyglądać jak buldog - Pszoniak wspomina swoje uczucia towarzyszące lekturze książki Reymonta.
- Wiedziałem, że takie portretowanie bohaterów obróci się przeciwko filmowi, przeciwko jego jakości artystycznej. Spotykałem w życiu pedantycznych, zdyscyplinowanych i pozbawionych fantazji Polaków. Spotykałem też pełnych fantazji Niemców i naiwnych Żydów. Operowanie stereotypami narodowymi kojarzy mi się z fałszem, z szykowaniem jakiegoś strasznego świństwa... A do tego dochodziła jeszcze jedna sprawa. Nie tak dawno, w 1968 roku, w Polsce doszło do obrzydliwego wybuchu antysemityzmu - aktor przypomniał społeczno-polityczny kontekst, w jakim Wajda kręcił swój film.
- Dla mnie "Ziemia obiecana" była i jest opowieścią o przyjaźni Polaka, Żyda i Niemca w dziewiętnastowiecznej stolicy przemysłu, w świecie wielkiego bogactwa i równie wielkiej nędzy. A sam Moryc Welt? Musiał go ktoś przedtem parę razy przelecieć batem po grzbiecie, brutalnie odepchnąć jako parszywego Żyda, bo nosi w sobie i ból, i nieufność, a jednocześnie marzy, by było inaczej, chce przekroczyć granicę, chce być postrzegany jako człowiek, ludzkie istnienie, a nie jako typowy egzemplarz grupy etnicznej czy rasy. On kocha Borowieckiego. Wymyśliłem, że nosi przy sobie jego fotografię. Byłeś kiedyś w azylu dla bezdomnych psów? One boją się ludzi - a jednocześnie strasznie tęsknią za ludzką miłością. I takiego Welta stworzyłem - wyznał aktor.
Bardziej pogłębiony wgląd w aktorską technikę Pszoniaka przynosi refleksja nad przygotowaniami do wcielenia się w rolę Robespierre'a. Zanim Pszoniak zagrał historyczna postać w filmie Andrzeja Wajdy "Danton", w którym w tytułowej roli partnerował mu Gerard Depardieu, był gwiazdą teatralnej inscenizacji znanego tekstu Stanisławy Przybyszewskiej.
- W 1974 roku Zygmunt Hubner został dyrektorem Teatru Powszechnego. Pustego teatru oddanego do użytku po kilkuletniej gruntownej przebudowie. Zygmunt kompletował zespół. Zadzwonił do mnie. Z radością przyjąłem jego zaproszenie. Pierwszą sztuką, tą inaugurującą działalność teatru, miała być Stanisławy Przybyszewskiej "Sprawa Dantona" w reżyserii Andrzeja Wajdy, ze scenografią Krystyny Zachwatowicz - wspomina Pszoniak.
Aktorowi nie od razu przypadła jednak do gustu propozycja reżysera.
- Ku mojemu zaskoczeniu Wajda - w porozumieniu z Hubnerem, o czym dowiedziałem się nieco później - zaproponował mi rolę Robespierre'a. Przeczytałem tekst. Przeczytałem po raz drugi. I po raz trzeci. Sztuka fascynująca. Rola nie dla mnie. Nie jestem w stanie wejść w świat tego człowieka - streszcza Pszoniak. - Co to znaczy? Że z jednej strony on jest dla mnie kimś zupełnie obcym. A z drugiej - ponieważ jest tak bardzo obcy, to nie mogę mu ofiarować niczego z siebie. Gdybym miał grać Dantona, to owszem. Dantona z jego sensualnością, dynamiką i jajami! Poszedłem do Wajdy. Powiedziałem, że nie. Andrzej zdziwił się. - Niemożliwe! Przemyśl, zastanów się, nie podejmuj ostatecznej decyzji... - rekapituluje twórcze rozterki Pszoniak.
Jak udało mu się przekonać samego siebie do postaci Robespierre'a?
- Siedziałem nad tekstem, pytając samego siebie: czy dostrzegasz coś wspólnego z człowiekiem, który nie tylko uwierzył w możliwość naprawy świata, nie tylko podjął się tej misji, ale też był gotów zapłacić za to życiem? Idealizm? Fanatyzm? (...) Zacząłem się zastanawiać - wciąż siedząc nad tekstem Przybyszewskiej - ile jest we mnie Pszoniaka, a ile tego, co dodał mi świat, nasączył jak gąbkę? Ile mogę z siebie odjąć - nie przestając być sobą? W jakim stopniu mogę się zredukować do takiego stanu, w którym mógłbym stworzyć, wyobrazić sobie inny wariant swojego losu? Bo nie szło o udawanie Robespierre'a. Albo stworzę go z tego, co jest we mnie, albo poniosę klęskę. W ten sposób wykonałem pierwszy krok - aktor uchylił rąbka tajemnicy swego warsztatu.
- Powiedziałem Andrzejowi, że zgadzam się, będę uczestniczył w próbach, ale proszę, żeby uzbroił się w cierpliwość i niczego ode mnie nie wymagał, bo najpierw muszę coś z sobą zrobić, a jeśli to się uda, jeśli będę gotowy, to mu o tym powiem. Od dzieciństwa jestem nadaktywny. Biegam, gestykuluję, skaczę, rozglądam się, nasłuchuję, często bezwiednie... Teraz postanowiłem narzucić sobie absolutną kontrolę. Męka. Męka zarządzania samym sobą. Żadnych odruchów. Żadnej spontaniczności. Dzwonek telefonu. Nie podbiegam. Uważnie przyglądając się swoim ruchom, powoli podnoszę słuchawkę. Przesuwałem granice nadzoru, sprawdzając, jak się będę zachowywał po wypiciu większej ilości wódki. Poszedłem z Basią [żoną - przyp.red.] i znajomymi do Kamieniołomów. Po paru butelkach, o czwartej nad ranem, oni rozbawieni, rozweseleni, pytają, czy nie jestem chory, bo zachowuje się jak maszyna - Pszoniak ujawnił, w jaki sposób przygotowywał psychologiczny grunt pod kreację Robespierre'a.
- Po trzech tygodniach osiągnałem punkt zerowy. To stało się w czasie próby. Rozmowa o Robespierze i Dantonie. Włączyłem się do dyskusji, mówiąc: - Nie, nie zgadzam się! - i nagle zobaczyłem, że moja ręka nie jest już moją ręką, że to nie jest ręka tego Pszoniaka, którym jestem, ale że to już jest ręka - początek kogoś innego. Powiedziałem Wajdzie: - Mogę zacząć próbować.
Jedną z ról życia okazał się dla Pszoniaka kolejny występ pod reżyserskim okiem Andrzeja Wajdy. "Korczak" (1992) był biografią znanego żydowskiego lekarza i pedagoga, który zginał w obozie w Treblince razem ze swymi podopiecznymi.
- Z jego pamiętnikiem pisanym w getcie pojechałem na Korsykę. Zamknąłem się na Korsyce. Tam wchodziłem w świat warszawskiego getta, krok po kroku, w głód, w lęk, w ten szczególny rodzaj nadziei, o której wiemy, że się nie ziści. On modlił się! Nie, nie był wierzący. Ale się modlił!... - wspomina Pszoniak.
Aktor przyznał, że wcielając się w postać Korczaka, musiał zapomnieć o aktorstwie.
- W ogóle miałem pomysł na ten film. Niech zaczyna się w kolorach, a potem niezauważalnie przeistacza się w czarno--biały... I przeprowadziłem podobną operację na samym sobie. Zredukowałem się. Przestałem być aktorem. Stałem się kimś, kto ma swoją obecnością zaświadczyć. I to jest odpowiedź na twoje pytanie, czy można bezkarnie być aktorem. W przestrzeni Holocaustu nie ma miejsca dla gry. Może być tylko uczciwe świadectwo. Ktoś żył w sąsiedztwie i zabrano go na śmierć. O tym coś wiedziałem. Najserdeczniejsza przyjaciółka mojej matki, Cesia Gruder, zginęła w komorze gazowej. Nie umiem o tym spokojnie myśleć... To wykraczało poza doświadczenie aktorskie. I z tym uczuciem jestem związany. Nie chcę zapomnieć. Myślę, że każdy człowiek z jakąś tam odrobiną wrażliwości powinien bez wahania stanąć po stronie ofiar - przypomina Pszoniak.
Aktor zwrócił uwagę, że przy pracy nad tym filmem, odwrotnie niż w przypadku "Dantona", identyfikacja z bohaterem nastąpiła nie poprzez ćwiczenie "alienacji", lecz dzięki emocjonalnej identyfikacji.
- Tak, jestem z nimi, ofiarami komór gazowych. I z ofiarami Jedwabnego i Kielc. I tak musi być, bo uważam, że oburzenie i żal świadczą o naszym człowieczeństwie... Byłem z dziećmi występującymi na planie filmowym, mając świadomość, że za miesiąc czy dwa zostaną zamordowane w Treblince... I stało się coś, co mi do dziś nie daje spokoju. Zapuściłem zarost. Stanąłem przed lustrem. Okazało się, że jestem podobny do Korczaka. Po premierze otrzymywałem listy od jego wychowanków z całego świata: Tak, to jest Korczak! - przypomina Pszoniak.
O artystycznej brawurze Pszoniaka najlepiej zaświadcza historia telefonicznej rozmowy z francuskim reżyserem teatralnym Claudem Regym.
Aktor nie mówił wtedy ani słowa po francusku, jednak namówił swoją szwagierkę - romanistkę, by zadzwoniła do reżysera przedstawiając się jako jego sekretarka z zapytaniem czy dostał list, który Pszoniak miał mu wysłać rok wcześniej. Żadnego listu nie było, Regy więc zaprzeczył, ale zaproponował polskiemu aktorowi rolę w swym nowym przedstawieniu.
- Claude na to, że chciałby ze mną porozmawiać, upewnić się, jaki mam akcent - wspomina Pszoniak i dodaje, że szwagierka umówiła ich na telefoniczne przesłuchanie.
Wspólnie z małżonką Pszoniaka przeprowadziły psychologiczną symulację potencjalnej rozmowy, po czym rozpisały fragmenty ewentualnych odpowiedzi - w języku francuskim - na fiszkach, które leżały porozrzucane wokół telefonu.
- Nauczyłem się tego na pamięć. To znaczy nauczyłem się czytać. Nadchodzi godzina zero! Siedzimy przy stole, na którym rozłożone są kartki z ponumerowanymi odpowiedziami. Bogusia [szwagierka] ma przy uchu słuchawkę telefoniczną bez mikrofonu, na głowie wielką poduszkę, żeby Claude nie usłyszał jej podpowiedzi, a w ręku patyczek, którym ma wskazywać stosowne zdania. Wykręcam - wspomina Pszoniak.
- Dziewczyny wszystko przewidziały. Mija kilkanaście minut wyczerpującego dialogu. Żegnamy się. Odkładam słuchawkę. Pot ścieka mi z czoła. Patrzę na Bogusię: - I co? - A ona: Zostałeś zaangażowany. Masz tę rolę! - dodaje aktor.
Przyznał jednak, że szczęście dopisało mu też w inny sposób.
- Potem dowiedziałem się, że to było bardziej skomplikowane. Po prostu los mi sprzyjał... Pewnego dnia byliśmy z Danielem Olbrychskim na bankiecie w ambasadzie francuskiej. Daniel znał podstawy francuskiego, attache kulturalny mówił trochę po polsku. Popiliśmy. Poważnie popiliśmy, alkohol zaś, jak wiadomo, ma to do siebie, że uskrzydla wyobraźnię i wzmaga talenty lingwistyczne. Pamiętam, że o trzeciej nad ranem rozmawialiśmy o Ariane Mnouchkine i Theatre du Soleil, attache po polsku, my po francusku, przy czym ja skwapliwie kiwałem głową, mówiąc: "Oui, oui", kręciłem głową, mówiąc: "No, no" i zastygałem w namyśle, mówiąc: "Peut-etre...". Rozstaliśmy się nad ranem. Attache pojechał do Paryża z monstrualnym kacem. Trzeba trafu, że tego dnia spotkał Claude'a Regy'ego. Ten pyta :
-Czy znasz Pszoniaka? - Znam. - Chcę go zaangażować... - doskonała myśl. - Ale nie mam pewności, czy zna francuski... - Oczywiście! Wczoraj rozmawiałem z nim o Mnouchkine.
20 lat temu Wojciech Pszoniak w towarzystwie przyjaciół świętował w Teatrze Wielkim 50. urodziny. Słowa, które skierował wtedy do najbliższych, pozostają aktualne także dzisiaj.
- Urodziłem się jak wszyscy inni. Jednak kiedy miałem kilkanaście lat, zrozumiałem, że tak naprawdę jeszcze się nie urodziłem. Ze coś jest nie tak. Przeczuwałem, że będę musiał urodzić się po raz drugi. Mieszkałem na Śląsku, w Gliwicach. Pociągały mnie: muzyka, szybowce, spadochrony. Wiedziałem, że będę musiał się urodzić, ale nie wiedziałem - gdzie i jak. Koledzy mówili mi: - O co ci chodzi? Jesteś taki sam jak my! Podobają ci się dziewczyny, lubisz się bawić, kochasz życie - mówił wtedy aktor.
- W Gliwicach miałem wielkie szczęście poznać czarownika, który żył w tym mieście: Tadeusza Różewicza. Od tego momentu stał się On dla mnie bardzo ważny. Potem postanowiłem zostać aktorem. Zdawałem do szkoły aktorskiej dwa razy. Podobno nie miałem warunków. Kiedy wreszcie przyjechałem do Krakowa, spotkałem drugiego człowieka, który stał się dla mnie bardzo ważny. To Konrad Swinarski, on potrafił wyczarować z normalnego życia coś genialnego, coś pięknego. Tak w jego reżyserii stałem się Pukiem. I wtedy, na scenie, poczułem, że jestem kimś innym. Być może każdy człowiek marzy, by zostając tym samym człowiekiem, móc być kimś innym - wspomniał swoich mistrzów.
Pszoniak przedstawił również zarys swojej aktorskiej kariery w pigułce.
- Potem grałem postaci historyczne, które powstawały w głowach dramaturgów. Podawałem rękę Dostojewskiemu, Szekspirowi i innym. Byłem chochlikiem zamkniętym w amerykańskim szpitalu psychiatrycznym, grałem Żyda w "Ziemi obiecanej". Jestem weteranem kilku wojen światowych, rewolucji francuskiej, a grając Wierchowieńskiego, zapoczątkowałem rewolucję rosyjską. Z tych wszystkich miejsc zawsze uciekałem - przyznał.
- Czasem, kiedy się budzę, przez moment nie jestem pewien, kim jestem. Jakiej narodowości, jakiego nazwiska, jaki mam zawód, ale proszę się nie martwić, po szklance herbaty wszystko wraca na swoje miejsce. I mój los, cudownie powiększony i pomnożony, wraca do mnie posłusznie. I wtedy, w takich momentach, myślę o ludziach, którzy pomogli mi wyjść z ciasnej tożsamości. Myślę o Tadeuszu Różewiczu, Konradzie Swinarskim, Zygmuncie Hubnerze i Andrzeju Wajdzie. Myślę o nich z głębokim wzruszeniem. Ale również myślę ze wzruszeniem o publiczności. O tej ciemnej sali, która jest z tego miejsca, z mojego miejsca - tajemnicą. W której żarzą się oczy i wiem, że nie są to oczy wilków, ale oczy moich bliźnich, lusterka, w których się przeglądam, dla których gram i dla których istnieję.
---------------------------------------
Wykorzystane w tekście wypowiedzi aktora pochodzą z książki "Aktor. Wojciech Pszoniak w rozmowie z Michałem Komarem", Kraków 2009