Pragnienie Leonardo DiCaprio
35-letni odtwórca głównej roli w "Wyspie tajemnic", nowym thrillerze Martina Scorsese, opowiada o doświadczeniach, jakie zbierał w drodze na szczyt.
Fakt, że Leonardo DiCaprio jest gwiazdą kina, nie ulegał wątpliwości już w chwili, kiedy aktor po raz pierwszy pojawił się na ekranie. Wraz z upływem czasu poziom jego aktorstwa wzrasta, ponieważ DiCaprio intensywnie obserwuje inne gwiazdy, a także reżyserów, operatorów i kostiumologów, z którymi pracuje, i uczy się.
- Mogę powiedzieć, czego nauczył mnie słoik z musztardą - zaczyna. - Kiedy miałem piętnaście lat, stanąłem przed niesamowitą szansą wzięcia udziału w przesłuchaniu do będącej prawdziwą perełką roli w "Chłopięcym świecie", u boku Roberta De Niro i Ellen Barkin. Wcześniej moje doświadczenia aktorskie ograniczały się do "The New Lassie" i reklamy gumy balonowej.
- Scena ze słoikiem z musztardą była centralną częścią castingu. De Niro podchodził kolejno do biorących w nim udział dzieciaków i brutalnie podsuwał im prawie pusty słoik pod sam nos, doprowadzając tym chłopców do skrajnych emocji. Chodziło o to, żeby sprawdzić, czy kandydat do roli potrafi wytrzymać presję ze strony De Niro. Rzeczywiście, ciężko było w takiej chwili nad sobą zapanować. Kiedy zaczął pastwić się nade mną, odpłaciłem mu z nawiązką. Powtarzał: "To jest puste?! To jest puste?!". Wtedy wytrąciłem mu słoik z dłoni, spojrzałem prosto w twarz i krzyknąłem, ile sił w płucach: "Nieeeeeeeeeeeeee!".
- Zachowałem się w sposób najgorszy z możliwych. Miałem być ofiarą, a nie eskalować konflikt. Zapadła absolutna cisza. De Niro spojrzał na mnie i zaczął rechotać w ten charakterystyczny tylko dla niego sposób. "To było dobre. To było bardzo dobre. Podoba mi się to. Trochę przesadzone, ale dobre".
- Według planu moje przesłuchanie miało trwać, ale dyrektor castingu zadecydował o jego przerwaniu. Mimo iż De Niro powiedział, że mu się podobało, opuściłem pokój z myślą, że zrobiłem z siebie pośmiewisko. "Pogrążyłem się. To koniec" - myślałem.
- Wiadomość, że dostałem tę rolę, spadła na mnie jak wygrana na loterii. Czasami trzeba wybrać złą drogę, tylko po to, by pokazać, że nie boisz się nią pójść.
- O to nikt mnie jeszcze nie pytał! Ta postać z "Co gryzie Gilberta Grape'a" bardzo przypadła mi do gustu. Musisz mieć świadomość, że Arnie narodził się po kilkudniowym pobycie w pewnym ośrodku w Teksasie, gdzie przebywałem w towarzystwie mentalnie upośledzonych dzieciaków. Musiałem uchwycić ich młodzieńczą niewinność i tę swawolność, tę niemal buntowniczą skłonność do prowokacji, jaką przejawiają w zetknięciu z prawie każdym autorytetem.
- Pamiętam, że podszedłem do Lasse Hallstroma (reżysera filmu - przyp. tłum.) z listą tego, co chciałem, żeby uwzględnił w mojej roli. Lasse naprawdę we mnie wierzył i zostawiał mi pełną swobodę we wszystkich tych scenach. Czułem niewiarygodne spełnienie, ponieważ nie obowiązywały mnie żadne reguły. Żadne. Nie było niczego, czego nie mógłbym zrobić, ani sytuacji, której nie mógłbym wykreować - nawet, jeśli pozostawała ona w sprzeczności ze scenariuszem.
- Tak więc Lasse postawił przede mną talerz spaghetti, żeby zobaczyć, jaki mam pomysł na wykreowanie chaotycznej sytuacji. Trzeba naprawdę popatrzeć na ten talerz spaghetti i zrozumieć, jak bardzo Arnie jest szczęśliwy, że dostaje swoje ulubione danie. Jeśli jesteś Arniem, fakt, że przy stole rozgrywa się pełna napięcia dynamika rodzinna, nie ma żadnego znaczenia. Szczęście Arniego jest większe niż szczęście świni taplającej się w gnoju, bo może zjeść spaghetti.
- Dzięki Arniemu zrozumiałem, że byłoby cudownie, gdyby każdą postać można było grać w taki właśnie sposób.
- Jako dziecko mieszkałem w bardzo niebezpiecznej dzielnicy Hollywood. Kiedy miałem mniej więcej osiem lat, miałem taki portfel z zapięciem na rzep, w którym nosiłem dwa banknoty dwudolarowe. Byłem dumny z tych banknotów. Byłem przekonany, że ich wartość jest większa, ponieważ trudno je było zdobyć.
- Pewnego dnia powiedziałem do mamy: "Mamo, zamierzam wyjść przed dom i pokazać wszystkim moje dwudolarowe banknoty". Mama na to: "Nawet nie próbuj, Leonardo!". Ale ja twardo zmierzam w kierunku drzwi, wychodzę i kieruję się w dół ulicy. Przed jednym z garaży spotykam jakiegoś dzieciaka i pokazuję mu moje pieniądze.
- "Świetnie" - mówi do mnie i pyta, czy chcę zobaczyć więcej forsy. Odpowiadam, że tak. "Przyłóż głowę do ziemi, pod tym kontenerem jest wielka kupa forsy"! Opadam na kolana: "Poważnie"? Słyszę, że muszę schylić się bardziej, i jeszcze bardziej...
- Wkrótce pod głową czuję beton. Wtedy chłopak przygniata mi ją stopą do ziemi, wyrywa mi mój portfel, kopie w twarz i rzuca się do ucieczki. Jest dwa razy większy ode mnie, a moja twarz jest cała zakrwawiona - ale przecież on ma moje dwudolarowe banknoty! Rzucam się za nim w pościg jak wściekły rosomak, i ścigam, ścigam... W końcu rozdzielają nas, moje pieniądze stracone są bezpowrotnie, ale dzięki temu nauczyłem się rozumieć, czym są pieniądze, już w bardzo młodym wieku.
- Kiedy byłem młodym chłopakiem, naoglądałem się w mojej dzielnicy narkomanów. Robili sobie zastrzyki na ulicy albo łykali ecstasy. Wyglądali jak robactwo, jakby coś potwornego opanowało ich twarze i dusze. Widziałem rozkład istnień ludzkich.
- Kiedy miałem 18 lat, River Phoenix był moim wielkim bohaterem. Pomyśl o wszystkich tych wspaniałych rolach, które zagrał jako młody chłopak - w "Moim własnym Idaho", w "Stań przy mnie"...
- Zawsze chciałem go spotkać. Pewnej nocy znalazłem się na tej pamiętnej imprezie z okazji Halloween. Pamiętam, że przeszedł tuż obok mnie.
- Był więcej niż blady. Jego twarz była biała. Zanim zdążyłem powiedzieć "cześć", już go nie było; odjechał w kierunku klubu "The Viper Room", gdzie zmarł.
- To była prawdziwa lekcja.
- Czy jest coś, czego nie można się nauczyć od Martina Scorsese? Ten człowiek ucieleśnia sztukę kinematografii! On żyje i oddycha kinem. On jest kinem. Nie potrafi odnieść się do obopólnych ludzkich emocji, jeśli w jakiś sposób nie powiąże ich z filmem. To jest wpisane w jego DNA.
- Oto ktoś, kto nie tylko jest najlepszym czynnym twórcą filmowym, ale też historykiem kina. Nie ma takiego filmu, którego by nie znał. Zadaj mu pytanie, jak zagrać daną scenę, a on da ci pół tuzina przykładów, jak różni aktorzy zagrali ją wcześniej.
- Podczas pracy nad każdym wspólnym obrazem oglądamy różne filmy, by móc uchwycić styl, który Scorsese chce pokazać w konkretnej scenie. On przez cały czas trwania takiego pokazu mówi, dyskutuje o tym, co widzi, z żoną, z operatorem, krzyczy do kogoś w trzecim rzędzie: "Patrz na to, właśnie tak chcę, żeby to wyglądało!". Chce, żebyś czuł się wygodnie w skórze odtwarzanej przez ciebie postaci. Bo, kiedy kamera pójdzie w ruch, to tobie przekaże ster.
- Dzięki temu możesz go zaskoczyć.
- James Cameron to z kolei niewiarygodny wizjoner. Niewielu filmowców potrafi kontrolować jednocześnie tyle spraw, ile on podczas pracy nad "Titanikiem" czy "Avatarem". Jim dokładnie wie, czego chce. Nie trzeba chyba dodawać, że kiedy na planie "Titanica" ktoś miał inną wizję danej sceny, dochodziło do konfrontacji. Jim wyjaśniał sprawę przy wszystkich.
- Zawsze dokładnie wiesz, jakie są jego odczucia. Ale on jest spadkobiercą Johna Forda. Wie, czym ma być jego film.
- Pamiętam, jak siedziałem w kinie po zakończeniu pracy nad "Titanikiem" i nie mogłem wyjść z podziwu. Ten człowiek osiągnął swój cel.
- Ciężko jest mi opowiadać o okresie, jaki nastąpił zaraz po "Titaniku". Wydaje mi się, że ludzie myślą, że narzekam na bycie gwiazdą kina. Ingerencja w moje prywatne życie niesamowicie działała mi na nerwy; każdy miałby z tym problem. Dopiero co skończyłem 20 lat, i nie miałem zielonego pojęcia, co się dzieje.
- Nie były to czasy drążących internetowych paparazzi, jak dzisiaj. Ale moje imię przestało nagle odnosić się do mnie. Kate Winslet czuła się identycznie. Powszechna uwaga skupiała się jednak na mnie z powodu tych wszystkich nastolatek, które po kilka razy chodziły do kina na ten film. Miałem blond włosy i byłem Jackiem Dawsonem, tą heroiczną postacią.
- Zorganizowałem więc swoje prywatne życie w taki sposób, by było zaprzeczeniem tego wizerunku i pomogło mi się od niego wyzwolić. Nieźle się przy tym bawiłem, ale ostatecznie strategia ta sprawiła, że znalazłem się o kilka szczebli niżej. Ten etap był dla mnie prawdziwą szkołą - i nie składam żadnych reklamacji. Gdyby nie "Titanic", nie byłoby mi dane robić nic z tego, czym zajmuję się teraz.
- Wiele spraw jest ryzykownych. Nie wiem, od czego zacząć.
- Ryzyko podejmowane w wieku 20 lat dla dreszczyku emocji jest czymś absurdalnym. Jest ono częścią tej brawury, za pomocą której staramy się zyskać akceptację rówieśników - i jest to absolutne szaleństwo. W pogoni za kolejną ekscytującą chwilą można wpaść w jałową pustkę nie mającą końca.
- Można uwikłać się w niekończącą się pogoń za czymś, co nie istnieje. Wiem, że to frazes, ale cieszę się, że żyję. Zdecydowałem się kiedyś na skok spadochronowy. Kiedy byłem w powietrzu, nie otworzył się mi się ani spadochron główny, ani zapasowy. Widziałem ludzi, którzy otarli się o śmierć albo stracili to, co było dla nich naprawdę ważne. W takich chwilach zatrzymują się oni i mówią: "Co to za g..., za którym gonię? Dlaczego nie mogę być szczęśliwy choćby dlatego, że rano mogę założyć gacie?". To właśnie powtarzał mi zawsze ojciec: "Ciesz się, że możesz każdego ranka założyć gacie. O ile możesz...".
- Jest tylko jedna osoba, która o filmie wie tyle, co Martin Scorsese. To Steven Spielberg.
- Po "Gangach Nowego Jorku", które zrobiliśmy razem z Martym, przypadło mi w udziale pracować właśnie ze Stevenem. To był film "Złap mnie, jeśli potrafisz". Pomyślałem, że będzie to niesamowity przeskok - od XIX-wiecznego rzezimieszka szlachtującego ludzi do kolesia popijającego szampana na pokładzie samolotu w garniturze godnym Jamesa Bonda.
- Oba filmy miały premierę mniej więcej w tym samym czasie, w związku z czym nie mogłem opędzić się od pytań typu: "Czym różnią się Spielberg i Scorsese?". Tymczasem ja mogłem się zdobyć tylko na to, by mówić o łączących ich podobieństwach.
- Dziwne było to, że nie było w tym nic dziwnego. Trudno wyobrazić sobie bardziej komfortowe tło dla zagrania sceny erotycznej. "Droga do szczęścia" była opowieścią niemalże familijną.
- Kate Winslet należy do moich najbliższych przyjaciół. Ufamy sobie całkowicie. Poznałem Kate jeszcze zanim spotkała swojego męża, Sama Mendesa. Z zewnątrz może to wyglądać dziwnie - kręcenie sceny seksu z kobietą, której mąż stoi za kamerą. Ale ja tego tak nie odczuwałem.
- Kiedy mieliśmy przystąpić do kręcenia tej sceny, Kate powiedziała: "Chwila, chwila, to jest totalnie dziwaczne" - przy całej ekipie. Odwróciła się do mnie i do Sama, i zapytała: "W porządku, chłopcy?". Odpowiedzieliśmy: "Jak najbardziej". A ona na to: "To jeszcze bardziej dziwaczne".
- Przez większość czasu spędzonego na planie nie zwracasz uwagi na operatora. Koncentrujesz się na tym, co masz zrobić jako aktor. Pamiętam, jak pracowałem z Bobem Richardsonem przy "Aviatorze". Zrobili dla mnie sztuczny kokpit XF-11, który w filmie eksploduje.
- Dookoła mnie szaleją płomienie, a ja jestem uwięziony w tej bańce i próbuję się wydostać. W pobliżu nie ma nikogo - jestem wysoko, ponad wszystkimi, na specjalnie zbudowanym pulpicie, odgrodzony ścianą ognia wysoką na jakieś 10 metrów. I wtedy słyszę: "Akcja!". Walę w kokpit, próbując wydostać się z pułapki. Nagle z płomieni wyłania się jakiś Zeus z długimi, białymi włosami - niczym nie chroniony, uzbrojony jedynie w kamerę. Jeszcze chwila, a jego plecy zaczną płonąć. Chcę przerwać grę i krzyknąć: "Co ty, do cholery, wyprawiasz?!".
- Gdy tylko rozlega się okrzyk: "Cięcie!", pytam go: "Bob, oszalałeś?". A on na to: "Wiem, kolego, ale to najlepszy sposób na nakręcenie tego ujęcia". Nie odpuszczam: "A twoje włosy? Masz włosy do ramion!". "Żadnego ogień nawet nie tknął. W porządku. Jeszcze jedno ujęcie". Odwrócił się, a ja wiedziałem, że gotów jest na wszystko, byleby zarejestrować na celuloidzie mocny widok. To zaraźliwe.
- Pracowałem kiedyś z wielkim nauczycielem aktorstwa, Larrym Mossem. Jedną z rzeczy, których wagę podkreśla, jest specyficzność - czymś najgorszym, co może zrobić aktor na planie, jest recytowanie kwestii w możliwie najbardziej naturalny sposób. Na początku takie podejście wydaje ci się sprzeczne z aktorską intuicją. Ale, by posiąść umiejętność grania w sposób naprawdę naturalny, trzeba sporo posiedzieć nad zadaniem domowym.
- Dziesięcioletnie dzieciaki podchodzą do mnie i pytają: "Czego muszę się nauczyć, by zostać aktorem?". Najpierw trzeba wykonać tytaniczną pracę, by mieć jaja do wygłaszania kwestii w sposób naturalny.
- W szkole średniej czytałem trochę Szekspira, ale dopiero rola w "Romeo i Julii" Baza Luhrmanna sprawiła, że poukładałem sobie pewne sprawy i zacząłem naprawdę rozumieć poezję jego słowa i znaczenie każdego zdania. Tu jest ukryte drugie dno... A to ma potrójne znaczenie... Jezu Chryste, jak można zagrać coś, co ma potrójne znaczenie?
- Kiedy oglądam film, który zrobiłem dwa lata temu, moje wspomnienia dotyczące pracy na planie i kształtu poszczególnych scen są świeże. Ale kiedy oglądam film, w którym zagrałem dziesięć lat temu, mogę już stwierdzić: "Teraz rozumiem, co ludzie widzieli w tym filmie. Widzę, co tutaj poszło nie tak." Dystans. Ten dystans jest potrzebny.
- Miałem 18 lat, kiedy zagrałem u boku Meryl Streep w "Pokoju Marvina". Pamiętam, że ćwiczyliśmy razem kwestie w przerwach między ujęciami, a ja patrzyłem na nią i myślałem: "Co się tutaj dzieje? Jak to ma dobrze wyglądać?".
- A potem zobaczyłem ten film w kinie i... "O mój Boże, ona jest jedyną osobą, która wygląda tu całkowicie naturalnie. Tylko jej udało się przekształcić swoją postać w istotę ludzką z krwi i kości, której zdarza się chwila słabości, bo przecież to one czynią nas bardziej ludzkimi". To był moment wielkiego objawienia.
- Niewykluczone, że Meryl jest najwspanialszą aktorką na świecie.
- Dobry kostiumolog na planie jest konieczny, ponieważ niemożliwe jest wczucie się w postać, dopóki nie założy się jej ubrania i nie pospaceruje w nim trochę. Musisz poczuć tkaninę, którą czuje skóra tej postaci, rodzaj obuwia, które nosi, zegarek, który ma na ręku.
- Jak tylko zacząłem przymiarki kostiumów do "Drogi do szczęścia", papieros zaczął mi nagle zwisać w ustach, a mój brzuch wysunął się nieco bardziej do przodu. Poczułem tego nostalgicznego gościa, który przeżył wojnę, a teraz czuje się tak komfortowo na swoich przedmieściach; myśli, że z jego żoną wszystko jest w porządku, więc można ją zdradzać.
- Nie przychodzi mi do głowy żaden inny aktor, który ma na koncie więcej pamiętnych momentów w historii kina niż Jack Nicholson. Jack nigdy nie podchodzi do linijki tekstu wprost. Nigdy nie traktuje powierzchownie emocji zapisanej w scenariuszu. Tam, gdzie spodziewałeś się lekkości, wnosi grozę; lekkość wnosi tam, gdzie scenariusz brzmi wyjątkowo brutalnie. Kiedy pracujesz z kimś takim, pozostaje ci jedynie dotrzymywać mu kroku.
- Muszę powiedzieć, że jestem całkiem dumny z "Wyspy tajemnic". Chciałbym opowiedzieć ci pewną historię związaną z tym filmem, ale nie mogę. Nie będę nic zdradzał, bo nie chcę zepsuć zabawy ludziom, którzy zechcą go obejrzeć.
- Moja babcia była jedną z najbliższych mi osób. Cudownie było przebywać w jej towarzystwie, bo zawsze pozostawała sobą - w każdych okolicznościach. Kiedyś zabrałem ją do Muzeum Picasso. Babcia wiedziała, jaki wpływ wywarł on na historię sztuki, ale nie współgrało to z jej doświadczeniem. Dla niej namalowany kwiat miał wyglądać jak kwiat.
- Tak więc, zanim weszliśmy do budynku muzeum, powiedziałem do niej: "Babciu, wiem, jakie masz zdanie na temat Picassa, ale ponieważ naszym przewodnikiem będzie jego wnuk, bądź miła - o cokolwiek zapyta." Pod koniec wycieczki nadeszła ta chwila. Bernard Picasso pyta: "Co myślisz o tym obrazie, Heleno?". "Nie podoba mi się". "Dlaczego?". "Powiem panu, dlaczego. Jeśli maluje się kobietę, to powinna ona wyglądać jak kobieta. Jeśli maluje się węża, ma on wyglądać jak wąż. Mógłby mi pan powiedzieć, że na tym obrazie jest samolot, a ja bym się z panem zgodziła, a wie pan, dlaczego? Bo to jest do niczego niepodobne!". Boże - myślę - jak on na to zareaguje? Już w hotelu doręczono mi trzystronicowy list od Bernarda: "Taka jasność wypowiedzi to przejaw ducha, którego uosabiał mój dziadek. Pańska babcia zbyt ciężko pracowała przez całe swoje życie, by zaprzyjaźniać się z ludźmi przez wzgląd na to, kim są. To właśnie w niej uwielbiam. Proszę przyprowadzić ją raz jeszcze".
- Nie sądzę, żeby było mnie stać na taką szczerość, na jaką potrafiła się zdobywać moja babcia. Ale ludzie mówią mi, że posiadam tę cechę. Jeśli to prawda, musi ona przejawiać się na inne sposoby.
- Moje najwcześniejsze wspomnienia? Wskakiwanie na scenę przed koncertami w Los Angeles, próbuję dobrać się do mikrofonu i tańczyć breakdance. Naśladuję przyjaciół moich rodziców. Wygłupiam się na lekcjach. Byłem najbardziej szalonym dzieckiem, jakie można sobie wyobrazić, właściwie nie do zniesienia. Niewyczerpana wysokooktanowa energia, nigdy nie chciałem skupić się na nauce.
- Prawdopodobnie jedyną rzeczą, z której jasno zdawałem sobie sprawę, była chęć zostania aktorem. Na wczesnym etapie często kwestionowałem jednak samego siebie, dlatego nigdy nie mogłem poczuć się pewnym swoich możliwości.
- Jakaś cząstka mnie zawsze chciała coś udowodnić Leonardo DiCaprio. To cecha, której nie chcę się wyzbyć, ponieważ jest ona moją siłą napędową. Nigdy nie jestem pogodzony ze sobą, nigdy nie jestem usatysfakcjonowany.
- Staram się myśleć o swoim życiu w dłuższej perspektywie. Ale nie potrafię wyobrazić sobie, co przyniesie przyszłość. Mogę ci powiedzieć tylko tyle: - Nie ugasiłem jeszcze swojego pragnienia!
Cal Fussman
Esquire Magazine / New York Times
Tłum. Katarzyna Kasińska (śródtytuły pochodzą od redakcji INTERIA.PL)