Reklama

Praca z nim to koszmar. Niewiarygodne, jak się zachowywał

Filmy na podstawie gier wideo nie bez powodu kojarzą się z katastrofami. Takową był między innymi "Street Fighter". Film od początku mierzył się z wieloma problemami, a te mnożyły się tylko po rozpoczęciu zdjęć. Największym był niepanujący nad sobą Jean Calude Van Damme, gwiazda produkcji. Recenzje były koszmarne, chociaż krytycy i widzowie chwalili jednego z aktorów. Niestety, zmarł on przed premierą filmu.

Na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku gra "Street Fighter II" była hitem salonów gier i domowych konsol. Odpowiedzialna za nią firma Capcom postanowiła wycisnąć z tego sukcesu jeszcze więcej, dlatego rozpoczęto poszukiwania osób chcących przełożyć głupiutką fabułę na język filmu. Na ich drodze szybko stanął Steven De Souza — uznany scenarzysta, który napisał między innymi "Predatora" i "Szklaną pułapkę". Temu od jakiegoś czasu chodził po głowie wysokobudżetowy debiut reżyserski. Miał być to właśnie "Street Fighter". 

Reklama

"Street Fighter": Pomysł na film na podstawie gry

Rzecz w tym, że De Souza nie chciał kręcić filmu o turnieju. Fabułę widział jako widowisko w stylu filmów o Jamesie Bondzie. Antagonista gry, generał Bison, byłby watażką, który przejmuje władzę w fikcyjnym kraju w Azji. Natomiast pułkownik Guile przedstawicielem amerykańskich wojsk, który rzuca mu wyzwanie. Nijak miało to się do fabuły gry. Okazało się jednak, że władze Capcomu myślały podobnie. Reżyser wspominał, że przedstawiciele firmy przynieśli na spotkanie kilka storyboardów. Na jednym z nich Bison siedział w swojej bazie, ukrytej w jaskini. Wszyscy nadawali na tych samych falach. Po tygodniu od pierwszego spotkania doszło do podpisania umowy.

Na początku nic nie zapowiadało zbliżającej się burzy. Film w większości finansował Capcom, a wysokość budżetu ustalono na 30-35 milionów dolarów. De Souza szybko skończył pierwszy treatment, na podstawie którego rozpisano plan zdjęć — sześć tygodni w Tajlandii, później kolejne cztery w Australii. Reżyser zamierzał także zapewnić zapierające dech w piersiach scen walk. W tym celu zatrudnił Benny'ego Urquideza, cenionego choreografa, do zaplanowania każdej z nich oraz Charlie'ego Picerniego, z którym pracował przy "Szklanej pułapce", do ich koordynacji. Na papierze wszystko się zgadzało. Pozostało tylko znaleźć gwiazdy produkcji. 

Producenci wymarzyli sobie, by w pułkownika Guile'a wcielił się Jean-Claude Van Damme, wtedy jeden z najbardziej kasowych i najdroższych aktorów w Hollywood. Belg był znany ze swojej muskulatury i szpagatów, ale nie ze zdolności dramatycznych. Dlatego rolę szalonego generała Bisona zaproponowano Raulowi Julii, cenionemu aktorowi, który świetnie odnajdował się zarówno w poważniejszych fabułach ("Pocałunek kobiety pająka"), jak i komediach ("Rodzina Addamsów"). Ten przyjął angaż, do czego miały go przekonać jego dzieci, zafascynowane grą. Dwa duże nazwiska zjadły sporą część budżetu.

De Souza i jego asystenci nagle musieli gasić pożary. Okazało się, że z powodu angażu Van Damme'a i Julii nie ma pieniędzy na dodatkowy czas na trening choreografii z aktorami. Reżyser postanowił to rozwiązać w prosty sposób. Na początku chciał zrealizować sceny dialogowe, a później walki. Dzięki temu aktorzy, którzy nie byliby akurat na planie, mieliby czas na trening.

"Street Fighter": Pierwsze kłopoty na planie

Sytuacji nie ułatwiał także Capcom, który miał ciągłe uwagi do scenariusza. Jego przedstawiciele apelowali, by w filmie znalazły się wszystkie postaci z gry — a tych było szesnaście. De Souza już rozpisał fabułę na siódemkę bohaterów, reszta pojawiała się na drugim planie i w epizodach. Capcom chciał, żeby każdy miał podobnie ważną rolę. W stuminutowej fabule nie było to wykonalne. Podczas kolejnego spotkania z przedstawicielami Capcomu De Souza spytał ich, czy znają bajkę o siedmiu krasnoludkach. Następnie dopytał o ich imiona. Nikt ze zgromadzony nie potrafił nazwać wszystkich kompanów Królewny Śnieżki. Reżyser chciał tym samym udowodnić, że siedem to maksymalna liczba postaci, na której może się skupić widownia. Capcom dał za wygraną. Kolejny pożar zdawał się ugaszony. 

Pozostało przygotować aktorów. Mimo ograniczonego czasu Picerni nalegał, by spotkania odbyły się jak najwcześniej. Chciał uniknąć głupich błędów i niebezpiecznych sytuacji. Jednak casting się przedłużał. Okazało się, że z powodów budżetowych produkcji nie stać na kolejną gwiazdę. Dlatego potrzebne było znalezienie nowych, nieopatrzonych twarzy. Jedną z nich był Byron Mann, który wcielił się w Ryu — głównego bohatera gry, w filmie zredukowanego do drugoplanowego bohatera. 

Mann nie miał pojęcia, że bierze udział castingu do adaptacji gry. W dodatku starał się o rolę Japończyka, a sam był Amerykaninem chińskiego pochodzenia. De Souzie nie robiło to różnicy. Capcom nie chciał się zgodzić i nalegał, by rolę otrzymał wskazany przez nich Kenya Sawada. Na szczęście dla Manna ten nie znał angielskiego. Mimo to dla początkującego aktora casting trwał ponad dwa miesiące. Kolejne dwa czekał na potwierdzenie. Dla Sawady stworzono kolejną rolę — obsada i tak była liczna, co zmieniała jeszcze jedna postać? Mann wspominał, że przy kolejnych spotkaniach japoński aktor dosłownie zabijał go spojrzeniem.

Ponieważ zdjęcia do filmu powstawały w Australii, tamtejsza Gildia Aktorów próbowała wymusić zatrudnienie jednej z ich gwiazd. De Souza nie mógł się nie zgodzić. Był jednak pewien problem. W ogóle nie znał australijskich aktorów. Reżyser leciał akurat do Tajlandii, a decyzję musiał podjąć natychmiast. Do obsadzenia została tylko Brytyjka Cammy. Trudno, w filmie będzie z Australii. De Souza zaczął przerzucać strony kolorowych magazynów znajdujących się w samolocie. Z okładki "People" uśmiechała się do niego Kylie Minogue. Reżyser przeczytał artykuł o niej, z którego dowiedział się, że piosenkarka ma doświadczenie aktorskie i szybko uczy się swoich kwestii. Minogue została zakontraktowana następnego dnia. Kolejny z wielu problemów wydawał się rozwiązany.

"Street Fighter": Poważny stan Raula Julii

Na chwilę przed rozpoczęciem zdjęć nie doszło do żadnych treningów. Obsada zebrała się po raz pierwszy w Bangkoku. Mann usiadł obok Damiana Chapy, który miał wcielić się w Kena — najlepszego przyjaciela jego postaci. Miał on jakiś dorobek, ale planował szukać ambitniejszych ról. Do udziału w castingu namówiły go jego dzieci, zagrywające się w "Street Fightera" na konsoli. Przyjął angaż, gdy dowiedział się, że w filmie weźmie udział Julia, którego podziwiał.

W pewnym momencie jeden z asystentów przyprowadził do stołu chudego mężczyznę, który wydawał się bardzo słaby. Mann i Chapa dopiero po chwili zdali sobie sprawę, że to właśnie Julia — teraz zupełnie nieprzypominający energicznej postaci, w którą wcielił się w dwóch częściach "Rodziny Addamsów". De Souza dowiedział się o jego stanie nieco wcześniej. Julia od jakiegoś czasu poważnie chorował. Jak się okazało, niedawno przeszedł z tego powodu operację. 

Reżysera poinformowała o tym kostiumolożka, z którą aktor spotkał się w celu dopasowania kostiumu. Szybko stało się jasne, że wciąż dochodzący do siebie Julia potrzebuje czasu, by nabrać sił i wagi. Plan zdjęć musiał być znów zmieniony i tym razem dostosowany do zdrowia aktora. De Souza zdawał sobie sprawę, że w czasie pierwszych tygodni nie ma mowy o dłuższych monologach i zbliżeniach, nie mówiąc już o scenach walki. Według Chapy Julia z czasem nabierał sił i wagi. Przychodził na każdą próbę i nigdy na nic się nie skarżył. W pierwszym tygodniach realizację jego scen ograniczono do minimum.

"Street Fighter": Kolejne problemy na planie

Nagłe zmiany w grafiku spowodowały, że sceny walki, przesunięte na koniec okresu zdjęć, musiały być jednak zrealizowane w pierwszej kolejności. Najbardziej nie w smak było to choreografowi i koordynatorowi tych sekwencji. Picerni był wściekły. Gdy brał tę pracę, domagał się prób i rozplanowania wszystkiego w najdrobniejszych szczegółach. Tymczasem kolejną walkę opracowywał na planie, minuty przed włączeniem kamery.

Nie pomagał także fakt, że Urquidez nie odrobił zadania domowego. Ani razu nie spojrzał na materiał źródłowy i nie zdawał sobie sprawy, że każda postać reprezentują tam inny styl. Jakoś w połowie zdjęć wszyscy zdali sobie sprawę, że poruszają się i walczą w identyczny sposób. Nie był to jedyny problem. Mann miał scenę, w której jego bohater prezentuje swoje zdolności walki mieczem. Każdego dnia prosił Urquideza, by ten opracował z nim choreografię. Ten zbywał go. W końcu któregoś dnia przy lunchu Mann dowiedział się, że scena z mieczem będzie zaraz kręcona. W akcie desperacji aktor poprosił o pomoc jednego z kaskaderów. Ten na miejscu nauczył go kilku podstawowych ruchów. "I to właśnie widzicie w filmie. Przy okazji — to był prawdziwy miecz, nie plastikowy. Mogłem zranić siebie i innych" - wspominał Mann w rozmowie z "Guardianem". 

Po dziesięciu dniach zdjęć produkcja była w tyle ze zrealizowanym materiałem o sześć dni. De Souza postanowił zastosować sztuczkę, którą podobno praktykował John Ford: otworzył scenariusz i wydarł z niego kilka losowych stron. Dzięki temu zaległości nagle stały się o wiele mniejsze. Inna sprawa, że fabuła miała wtedy jeszcze mniej sensu. 

Produkcja mierzyła się z jeszcze jedną trudnością - Jeanem-Claudem Van Damme'em i jego ego.

"Street Fighter": Jean-Claude Van Damme i jego ego

Van Damme był największą gwiazdą w obsadzie, a za udział w filmie zainkasował osiem milionów dolarów z 35-milionowego budżetu. Podczas angażu nikt nie zdawał sobie jednak sprawy, że aktor był wtedy w najgorszym momencie swojej przygody z kokainą. Brał ją w zastraszających ilościach i wydawał morze gotówki. De Souza przyznał, że aktor był pod jej wpływem cały czas. "Każdego dnia pytałem, czy Julia wziął swoje leki. I czy Van Damme nie wziął swoich" - ironizował. Po nocach imprez następnego dnia Van Damme nie stawiał się na planie. Tłumaczył, że musi trenować. Wtedy improwizowano sceny bez jego postaci. 

Kłopoty nie kończyły się, gdy Van Damme łaskawie pojawiał się na planie. De Souza pracował wcześniej z Arnoldem Schwarzeneggerem. Wiedział, że jeśli dla aktora angielski jest drugim językiem, może sobie łamać język na niektórych dialogach. Dlatego trzeba je powtórzyć, by w razie co szybko je zmienić. Van Damme tego nie znosił i zawsze utrzymywał, że powtórzył wszystko ze swoją żoną. Później przerywał sceny, gdy wydawało mu się, że pomylił swój tekst. Przy dublu mówił wszystko źle, ale nie zwracał na to uwagi.

Pozostali członkowie obsady byli wściekli z powodu takiego zachowania gwiazdora. Jednym z nielicznych, który się z nim dogadywał, był Robert Mammone (wcielił się w Carlosa Blankę). Van Damme podarował mu jego pierwsze, prawdziwe, kubańskie cygaro. Któregoś dnia powiedział mu, że ma "smród Tony'ego Curtisa". "Pewnie chodziło mu o 'esencję'" - dodał rozbawiony.

"Street Fighter": Katastrofalny film z wybitną rolą

Po zakończeniu zdjęć De Souzie zostało 20 stron scenariusza do zrealizowania. Dokrętki odbyły się już w Stanach Zjednoczonych i trwały trzy dni. Picerni nie szczędził słów krytyki wobec niedoświadczonego reżysera. Według niego na prośbę producentów to sam musiał nakręcić scenę finałowego pojedynku Guile'a i Bisona — De Souza był na planie, ale tylko siedział i patrzył. Koordynatora kaskaderów wspomina, że od scenarzysty "Predatora" biła niepewność siebie, przez którą już nigdy więcej nie zasiadł za kamerą. Przed premierą kilka scen musiało być wyciętych lub skróconych, by film otrzymał odpowiednio niską kategorię wiekową. Kolejne wątki przestały mieć sens. Nikogo już to nie obchodziło.

"Street Fighter", w przeciwieństwie do wielu filmowych katastrof, nie zarabiał najgorzej. Jego budżet zwrócił się niemal trzykrotnie. Natomiast recenzje były fatalne. Krytykowano niemal wszystko, od niemrawych scen akcji i Van Damme'a w roli głównej, a kończąc na głupiutkiej fabule. W tym morzu beznadziei był jednak jeden diament: Raul Julia.

Przygotowując się do roli, aktor studiował zachowania prawdziwych dyktatorów. Swą rolę postanowił zagrać jak szalonego i upadłego władcę rodem ze sztuki Szekspira. Jego Bison jest wyniosły do granic, a szarże aktora to mistrzostwo samo w sobie. Julia idealnie wyczuł, w czym gra i wycisnął z tego o wiele więcej, niż wydawało się to możliwe.

Niestety, aktor nie doczekał premiery filmu, która odbyła się w grudniu 1994 roku. 16 października trafił do szpitala z powodu silnego bólu brzucha. Aktor początkowo nie przejmował się i czytał scenariusze, między innymi do "Desperado". Jednak jego stan gwałtownie się pogarszał. 20 października dostał udaru. Nie odzyskał przytomności. Zmarł 24 października 1994 roku. "Street Fighter" jest dedykowany jego pamięci. 

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Jean-Claude Van Damme
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy