Polska: Kino atakuje samo siebie
"Polskie kino nęka amatorszczyzna, głupota, pozerstwo, chaos i pościg za kasą. Banał krytyka? Przeciwnie, tak widzą siebie filmowcy" - można przeczytać w najnowszym numerze "Gazety Wyborczej".
"Narzekanie na polskie kino stało się już nudne. Choćby dlatego, że lista zarzutów jest wciąż ta sama: brak pomysłów, niezrozumiały pęd do ekranizacji lektur, skorumpowane środowisko i wszechwładza baronów blokujących młodych twórców. Co na to filmowcy?" - zastanawia się na łamach gazety Paweł T. Felis.
"Coraz częściej kręcą filmy, w których opowiadają o sobie i zakulisowych problemach związanych z produkcją. Czyżby mieli do powiedzenia coś ważnego? Z Superprodukcji Juliusza Machulskiego i Polisz kicz projekt Mariusza Pujszo wyłania się obraz dwóch biegunów polskiego kina: filmowego światka rodem z kolorowych pism, za którym stoi wielka machina produkcyjna, sztab ludzi i niebagatelne pieniądze (Superprodukcja) oraz środowiska kina niezależnego, co w wypadku Polisz kicz projekt oznacza kino tworzone metodami niemal chałupniczymi. Oba te światy łączy jedno: amatorszczyzna" - pisze Paweł T. Felis.
Amatorzy i beztalencia
"Czy polskie kino znajduje się w rękach amatorów, nieuków, nieudaczników?" - zastanawia się autor na łamach "Gazety Wyborczej".
"Taki wniosek nasuwa się nie tylko z obrazów Machulskiego i Pujszo, ale też z filmów ich kolegów, którzy kręcą ostatnio komedie o kulisach powstawania filmów. Marian Terlecki (Rób swoje, ryzyko jest twoje, 2002), Jerzy Gruza (Gulczas, a jak myślisz?, 2001), Tomasz Konecki (Pół serio, 2000), Wenanty Nosul (4 w 1, 2000) - reżyserzy znani i stawiający w branży pierwsze kroki, starsi i młodsi, niezależni i związani z wielkimi studiami, wszyscy widzą polskie środowisko filmowe zaskakująco podobnie" - stwierdza autor publikacji.
"Najgorszą zmorą branży są - oczywiście - producenci. Jan z Pół serio, kreujący się na znawcę kina, myśli tylko o tym, jak zwerbować młodych filmowców (których nazywa "pożal się Boże artystami") do produkcji idiotycznego sitcomu. Dzidek Niedzielski z Superprodukcji nie próbuje choćby udawać, że ma do spełnienia jakąś misję. Celem najważniejszym jest zgarnięcie szmalu. Najgorsze oceny krytyki nie są w stanie popsuć mu dobrego samopoczucia: Zrobi się seanse promocyjne dla wagarowiczów, da się kupę kukurudzy, limoniady i będzie ful" - zauważa z goryczą Paweł T. Felis.
"Być może powinno być nam żal reżyserów, którzy muszą w takich warunkach pracować. Ale o współczucie trudno. Kim bowiem okazuje się reżyser? Nieustannie leczącym kaca alkoholikiem, pseudoplayboyem zaciągającym do łóżka kolejną naiwną aktorkę amatorkę (Gulczas, a jak myślisz?), kanalią podkradającą pomysły innym (Rób swoje, ryzyko jest twoje), a w najlepszym wypadku silącym się na młodzieżowy luz podstarzałym neurotykiem (Superprodukcja). W filmie Machulskiego reżyser wydaje się zresztą osobą niemal zbędną. Bo reżyserem może być dzisiaj każdy - tak jak aktorem. Żeby dostać rolę, nie potrzeba ani szkół, ani talentu - trzeba tylko ładnie wyglądać i odpowiednio zapłacić (Polisz kicz projekt), przespać się z reżyserem (Gulczas, a jak myślisz?) albo przynajmniej mieć bogatego kochanka (Superprodukcja)" - wyjaśnia autor.
"W tym łańcuchu układów i zależności sam film interesuje wszystkich najmniej. Scenariusze (jeśli w ogóle istnieją) pisane są na kolanie zgodnie z zasadą: zgrabna dziewczyna, wątek romansowy, trochę seksu, jakiś pościg, strzelanina, najlepiej wybuch. I tak wiadomo, że wyjdzie monstrualny knot, skoro plan filmowy to surrealistyczna zbieranina przypadkowych ludzi, którzy nie wiedzą, dlaczego i po co się tam znaleźli. Podobnie jak pewne jest, że nad filmem będzie się pastwił niespełniony, zakompleksiony recenzent" - odsłania kolejne kulisy realizacji filmów w Polsce Paweł T. Felis.
"Nie sposób jednak przejąć się tym obrazem, jest on bowiem jedynie zestawem pustych, banalnych stereotypów. Ktoś mógłby postawić zarzut, że nie rozumiem intencji twórców celowo pokazujących filmowy światek w krzywym zwierciadle" - zastrzega autor.
Tropem Koterskiego
"To oczywiste, że wzorem dla Gruzy, Pujszo, Terleckiego czy Machulskiego nie jest autotematyczne kino z wyższej półki. Reżyserzy komedii o kinie idą tropem znacznie łatwiejszym, wyznaczonym przez Nic śmiesznego z 1995 roku. Opowieść Marka Koterskiego o nieszczęsnym reżyserze nieudaczniku, granym przez niezmanierowanego jeszcze Cezarego Pazurę, miała obnażyć amatorszczyznę, głupotę i pozerstwo filmowego środowiska, okazała się jednak zlepkiem luźnych epizodów opartych na niewybrednych gagach, z których rozpadający się wychodek nie jest wcale najbardziej żenujący. W Nic śmiesznego zabrakło koniecznego cudzysłowu, który pozwoliłby odróżnić parodię od tego, co parodiowane" - pisze Paweł T. Felis.
"Błąd Koterskiego jest jednak znamienny, skoro tak często dziś powielany. Jeśli jedynym założeniem okazuje się - jak w przypadku Polisz kicz projekt - nakręcenie świadomie złego i pustego filmu, to jeszcze zbyt mało, by rościć sobie prawo do nazywania go współczesną wersją Rejsu. Niełatwo opowiedzieć o kiczu w sposób niekiczowaty, co udało się choćby Timowi Burtonowi w słynnym Edzie Woodzie, nakręconej z prawdziwą klasą historii najgorszego reżysera wszech czasów. Za to bardzo łatwo wpaść w pułapkę, jak Koterski, Nosul, Gruza czy Pujszo, których filmy o amatorszczyźnie i tandecie stały się po prostu amatorszczyzną i tandetą w czystej postaci" - wyjaśnia autor.
Zabawa i złośliwości
"Jeśli spośród wymienionych twórców ktoś próbował tej pułapki uniknąć, to Machulski i Konecki. W Pół serio Konecki bawi się parodią w sposób inteligentny i zabawny. Trudno się nie uśmiechnąć, oglądając Gwiezdne wojny w stylu Bergmana z ironicznym błyskiem Allena, żartobliwą biografię Chopina zrealizowaną w duchu Kieślowskiego czy też Romea i Julię w wersji Pasikowskiego i Machulskiego. Sam Machulski idzie w Superprodukcji jeszcze dalej i z wyraźną frajdą żongluje czytelnymi aluzjami czy też bezpośrednimi żartami z konkretnych postaci i dobrze znanych widzom filmów. Co z tego wynika? Niewiele. Konecki nie toczy przecież żadnej dyskusji z kinem czy jego twórcami, tym bardziej, że poszczególne historie odwołują się do obiegowej wiedzy o kinie (jak Kieślowski, to przypadek, jak Pasikowski, to wulgaryzmy, jak Bergman, to zaduma nad istnieniem). Jego film to raczej wprawka, ćwiczenie, warte jednak odnotowania, bo dowodzące, że można bawić się w kino i kinem w sposób inteligentny, ironiczny, nawet jeśli film ma być jedynie żartem bez głębszej treści, a do dyspozycji ma się niewielkie pieniądze i kilka dni zdjęciowych. Film Machulskiego ma więcej atutów: profesjonalną produkcję, duże pieniądze, gwiazdorską obsadę czy też interesujące efekty komputerowe, których reżyser pozazdrościł podobno Amelii. A jednak w zestawieniu z Pół serio wypada dużo słabiej" - konstatuje Paweł T. Felis.
Wielki wygłup?
"Słychać głosy, że Superprodukcja, Pół serio czy też Polisz kicz projekt to sygnał rozczarowania zawodem filmowca, a zwłaszcza gnuśniejącym środowiskiem filmowym, które ponosi winę za obecny stan rodzimej kinematografii. Byłby to więc nieznośny banał: w polskim kinie dzieje się źle. Niestety, rzeczywistość jest jeszcze bardziej brutalna: Machulski, Pujszo, Terlecki czy Gruza sięgają za kulisy filmowego podwórka, bo brakuje im pomysłów, a parodystyczny autotematyzm wydaje się najprostszym wyjściem samograjem" - uważa Paweł T. Felis.
"Jeśli z filmów Pujszo, Gruzy, Terleckiego, a nawet Machulskiego czy Koneckiego można wysnuć jakikolwiek wniosek, będzie to przekonanie o tandecie i o tym, że kino to jedynie rozrywka, wygłup, zajęcie jak każde inne, tyle że przyjemniejsze niż praca w kopalni czy wielkim biurowcu. Machulski otwarcie zresztą przyznaje, że jest lightowym reżyserem, robi filmy dla przyjemności. Z kolei Pujszo - nie do końca chyba świadomie - się obnaża" - uważa autor.
"Dlaczego więc reżyserzy w ogóle sięgają po kamerę? Przypominają się słowa Miauczyńskiego z Nic śmiesznego: Poszedłem na reżyserię filmową, bo chciałem być sławny, mieć piękne kobiety, wspaniałe samochody i dużo pieniędzy. Nie jest optymistyczną konkluzją przypuszczenie, że reżyserów utożsamiających się z tą deklaracją znalazłoby się dziś więcej. I, co gorsza, nie byłby to już nawet - jak w przypadku Koterskiego - gest artystycznej odwagi" - konkluduje na łamach "Gazety Wyborczej" Paweł T. Felis.