Polański: Porwać się szaleństwu
Jeden z najbardziej oczekiwanych filmów konkursowych tegorocznego festiwalu w Wenecji to oczywiście ostatnia produkcja Romana Polańskiego, która w Polsce będzie promowana pod enigmatycznym tytułem "Rzeź".
Czwartego dnia festiwalu miała miejsce również premiera kolejnego obrazu greckiego reżysera Giorgosa Lanthimosa "Alpy". Grecka kinematografia przeżywa swój renesans od sukcesu poprzedniego filmu reżysera "Kieł", który m.in. był nominowany do Oscara w kategorii "najlepszy film nieanglojęzyczny". Większość krytyków pokusiło się nawet o stwierdzenie, że mamy do czynienia z "grecką nową falą", co sami greccy twórcy przyjmują raczej dość sceptycznie.
Roman Polański postanowił tym razem zmierzyć się z bardzo kameralną sztuką teatralną autorstwa Yasminy Rezy - "God of Carnage". Wspólnie z pisarką Polański odtworzył scenariusz "mieszczańskiej farsy" na cztery osoby, która zostaje wywołana z zupełnie błahego powodu. Dwa zwyczajne, nowojorskie małżeństwa: Nancy i Alan Cowan (Kate Winslet, Christopher Waltz) oraz Penelope i Michael Longstreet (Joddie Foster, John C. Reilly). Do spotkania dochodzi w domu poszkodowanej pary. Niestety rodzice spotykają się w wyniku nieprzyjemnego incydentu, który dotyczy ich małoletnich synów. Syn państwa Cowan zaatakował, syna państwa Longstreet, ponieważ ten nie pozwolił mu należeć do swojego chłopięcego gangu. Od samego początku spotkaniu poważnych rodziców towarzyszy napięcie, które obie pary starają się z lepszym lub gorszym skutkiem opanowywać. Wymuszone gesty grzeczności, gościnna kawa i ciasto plus świeże żółte tulipany - wszystko tylko i wyłącznie po to, żeby przynajmniej odrobinę powściągnąć wzajemną niechęć i konsternację. W pewnym momencie oczywiście pękają wszystkie blokady i dochodzi do regularnej wymiany ostrych uwag dotyczących kwestii winy, kary, dobrego wychowania i kilku innych liczących się "życiowych kwestii". Regularna wojna słowna nie toczy się jednak od pewnego momentu na linii - para kontra para. W końcu nieprzewidziana wizyta i karczemna awantura o dzieci sprzyja przysłowiowemu "wyciąganiu brudów".
"Rzeź" Polańskiego to oczywiście film w doborowej obsadzie, choć momentami dobór aktorów może wydawać się nazbyt oczywisty, szczególnie w przypadku Christophera Waltza, który w każdej roli przynajmniej minimalnie odnosi się do tarantinowskiego pułkownika Landy.
Reżyser wcześniejszego "Ghostwritera" stworzył film, którego czas ekranowy jest praktycznie tożsamy z czasem akcji, dlatego widz od samego początku do samego końca towarzyszy bohaterom w ich rozwijającym się konflikcie, który oczywiście rozrasta się do granic możliwości. Katalizatorem ostatecznym niczym nie wymuszonej wzajemnej szczerości będzie oczywiście alkohol, co w przypadku "Rzezi" jest jak najbardziej uzasadnione. Na podstawie złośliwości i ostrej wymiany poglądów bohaterów Polański oczywiście z premedytacją wyśmiewa mieszczańskie przywary i wyssane z palca problemy klasy średniej, które bohaterowie sporu porównują buńczucznie np. do sprawy głodu w krajach trzeciego świata.
Z drugiej strony "Rzeź" to także groteskowa manifestacja strachu przed życiowym chaosem, który bohaterowie opanowują w dość klasyczny sposób, zamiatając wszystko pod dywan. Oczywiście po obejrzeniu filmu Polańskiego można dojść do wniosku, że tak naprawdę zarówno diagnoza reżysera, jak i świat który zbudował to dość prosta metafora niesnasek rodzinnych. Nic bardziej mylnego, szczególnie w przypadku dialogów, którym widz po prostu nie jest w stanie się oprzeć. Obśmiewając nieczułego mordercę chomików, szaloną i zasadniczą miłośniczkę sztuki, pracoholika uzależnionego od swojej przyjaciółki-komórki i neurotycznej buisnesswoman, która uważa się za wzorową matkę, po jakimś czasie odczuwamy banał tej bardzo nerwowej sytuacji. Jednocześnie od samego początku, do samego końca bohaterowie tego absurdalnego konfliktu walczą o swoje racje, używając coraz bardziej górnolotnych frazesów, które bez względu na poziom żenady są dla nich kluczowe. W końcu na każdego kiedyś przychodzi czas, żeby stracić panowanie nad sobą i pozwolić się porwać szaleństwu przesady.
Zobacz zwiastun filmu Romana Polańskiego:
Niestety pretensjonalne mądrości ale w zupełnie innym stylu pojawiają się również w ostatnim filmie Giorgosa Lanthimosa "Alpy". Nie chcę być złośliwa, ale po obejrzeniu "Alp" można zaryzykować stwierdzenie, że grecka nowa fala w kinie chyba powoli dobiega końca. Szczególnie w sytuacji, kiedy reżyser "Kła" proponuje swoim widzom kolejny raz film zbudowany dokładnie w ten sam sposób, co dwa poprzednie. W tym przypadku jest to niestety zarzut numer jeden.
Czwórka ludzi: pielęgniarka, "parauzdrowiciel", gimnastyczka i jej trener postanawiają stworzyć dość niezwykłą grupę pod tajemniczą nazwą Alpy. Każdy z członków ma pseudonim od jednego alpejskiego szczytu. Szef - parauzdrowiciel będzie oczywiście Mont Blanc. Zadanie Alp jest bardzo proste - odgrywać role zmarłych dla ich bliskich, krewnych, rodziny i przyjaciół. Wszystko za pieniądze w niewiadomym celu, którego możemy się tylko domyślać. Każdy spektakl jest inny, w końcu klienci mają różnorodne wymagania. Są jednak pewne zasady, których przekroczyć nie wypada i nie wolno, bo inaczej nastąpi kara. Jakikolwiek emocjonalny kontakt z pracodawcami jest wykluczony, podobnie jak zbliżenia fizyczne i zbyt mocne zainteresowanie życiem prywatnym. Nad dobrem Alp czuwa szef, dla którego najważniejsze to - dostosować się do zasad.
W nowym filmie Lanthimosa ponownie chodzi o proces dojrzewania i dorastania. Oczywiście sztywne zasady prowokują do buntu, zatem bezimienna pielęgniarka próbuje ominąć "alpejski kodeks" i zacząć żyć naprawdę życiem córki swoich klientów. Gdzieś obok udaje jeszcze kobietę, która sypia z mężem przyjaciółki, niewdzięczną kochankę z Kanady i córkę starszego pana, która zbyt długo opiekuje się ojcem. Podobnie jak w przypadku innych bohaterów, tożsamości bohaterki w pewnym momencie zaczynają na siebie nachodzić, mieszać się i wywoływać chaos w parateatralnej rzeczywistości Alp.
Jaka jest diagnoza Lanthimosa w filmie "Alpy"? Podobnie jak w "Kle" pozwala swoim bohaterom dorosnąć, kosztem przemocy i okrucieństwa. Jednocześnie pozostawia w nich ziarno niepewności w kwestii udawania ludzkich zachowań, emocji, uczuć, które z gruntu odbieramy jako "te najważniejsze". W przypadku tej banalnej diagnozy nie ma mowy o farsie, czy grotesce. Niestety trudno też w tym sztucznym, pretensjonalnym świecie dostrzec lekkość "Kła", w którym zamknięta, udziwniona rzeczywistość z apokaliptycznymi wręcz zasadami była bardzo konkretną i trudną do zaakceptowania dla niektórych propozycją. W przypadku "Alp" ma się nieodparte wrażenie, że doszło do zdublowania poprzednich doświadczeń, które tym razem zaowocowały dość koturnowym i nazbyt "wymyślonym" obrazkiem.
Joanna Ostrowska, Wenecja
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!