To był interesujący rok w światowym kinie. Przyniósł zachwyty, porcję rozczarowań, ale również to, co - jako dziennikarz oraz programer festiwali - lubię najbardziej. Przyniósł odkrycia. Oto kilka z nich.
Aleksandra Payne’a nikomu specjalnie przedstawiać nie trzeba. Reżyser "Schmidta" (2002) czy jednego z moich ulubionych filmów ever, czyli "Bezdroży" (2004), to jeden z czołowych amerykańskich twórców lokujących się poza mainstreamem. Nic zatem dziwnego, że jego nowy film "Przesilenie zimowe" (2023) to jeden z tych tytułów, na które czekało się ze zniecierpliwieniem. Ktoś zatem zapyta: O co chodzi? Jakie odkrycie? Ano takie, że najlepszy film świąteczny zobaczyłem w tym roku w... styczniu. Albo ktoś tu zaspał, albo przygotowania do kolejnych świąt zaczęły się dużo wcześniej, niż w którymś supermarkecie wybrzmiało "Last Christmas", a w telewizji pojawiły się reklamy z ciężarówkami coca-coli. Żeby było zabawniej, okazało się, że w styczniu zobaczyłem nie tylko triumfatora w kategorii bożonarodzeniowej, ale też... najlepszy film roku.
Kiedyś, gdzieś usłyszałem, że dobra animacja to taka, na której dzieci będą się śmiały, a dorośli będą płakali. W tym roku na ekranach kin zagościły co najmniej trzy takie pozycje. Co ważne, reprezentujące zarówno autorską animację, jak również tę studyjną, ze znacznie większymi budżetami. Z jednej strony zatem założyciel studia Ghibli Hayao Miyazaki i jego wspaniała, pełna symboli baśń "Chłopiec i czapla" (2023), z drugiej efektowny, a jednocześnie wartościowy w przekazie "Dziki robot" (2023) Chrisa Sandersa ze stajni DreamWorks. Mnie najbardziej ujęła jednak ta z pozoru najskromniejsza pozycja, jaką był "Pies i Robot" (2023) Pabla Bergera. Rozgrywająca się w nowojorskim pejzażu wspaniała opowieść o przyjaźni, ale i depresji, w której wprawdzie nie pada ani jedno słowo, a jednak potrafi roztopić nawet najtwardsze serce.
W środowisku krytyków i dziennikarzy filmowych niemalże trendem stało się przekręcanie tytułu pełnometrażowego debiutu Marii Zbąskiej. Nie ma też co ukrywać, że "To nie mój film" (2024) wybitnie temu sprzyja. Także dlatego, że wyjątkowo łatwo w nim odnaleźć nawet małą cząstkę siebie, a tym samym momentalnie utożsamić się z którymś z głównych bohaterów. Kto bowiem nie miał nigdy problemów w związku? No właśnie. I ten, z pozoru, przemielony na wszystkie możliwe strony temat zyskał tu świeże oblicze. Trochę jak w "Kamperze" (2016) Łukasza Grzegorzka, który dla mnie jest filmem pokoleniowym. Dobrze, że Maria Zbąska postanowiła zrobić sobie przerwę od prozy życia, czytaj kręcenia reklam, i zrealizować "To nie mój film", co pewnie nie było łatwe, znając realia, z jakimi muszą mierzyć się debiutanci. To był późny debiut, ale jakże potrzebny, bo nagle okazuje się, że to jest film bardzo wielu osób.
Co prawda od kilku lat pojawia się w filmach czy serialach, ale wydaje się, że właśnie 2024 może okazać się prawdziwym przełomem w jej karierze. Nel Kaczmarek zagrała dwie - jakże różne - główne role, w dwóch - jakże różnych - filmach. Co ciekawe, oba są reżyserskimi debiutami. Z jednej strony mocna, fizyczna kreacja w "Utracie równowagi" (2024) Korka Bojanowskiego, opowiadającej o przemocy w szkołach artystycznych. Z drugiej bardziej symboliczna, eteryczna rola w "Lanym poniedziałku" (2024) Justyny Mytnik, historii siostrzeństwa w cieniu traumy. To pokazuje spory potencjał i szeroką skalę aktorskich możliwości. Nie mam wątpliwości, że kolejny rok przyniesie więcej zawodowych propozycji, ale może być też trudniejszy, bo trzeba będzie je selekcjonować. Niemniej Nel Kaczmarek to aktorka, którą warto obserwować.
Wydawało mi się, że dokument o muzyce klasycznej nie może być zbyt porywający. Nie mylić z interesujący! Muzyka, gadające głowy, materiały archiwalne - umówmy się, nie wywołuje to nadmiernej ekscytacji. Jakub Piątek, na którego talencie od czasu fabularnego debiutu "Prime Time" (2021) poznali się selekcjonerzy Sundance Film Festival, udowodnił, że jednak może. Bo "Pianoforte" (2023) ogląda się jak dobry, trzymający w napięciu thriller. Reżyser zagląda za kulisy olimpiady dla pianistów, czyli odbywającego się co pięć lat w Warszawie Międzynarodowego Konkursu Chopinowskiego. A konkretnie, przygląda się bliżej kilku jego uczestnikom z różnych części świata. Biorąc pod uwagę, że swoich bohaterów musiał wyselekcjonować na bardzo wczesnym etapie konkursu, nie wiedząc, co będzie dalej, intuicję miał fenomenalną. I bardzo jestem ciekaw, gdzie dalej go zaprowadzi.
Ten film, a mowa o "Tyle co nic" (2023), to takie dwa w jednym. Dwa odkrycia w jednej produkcji. Pierwszym jest odpowiadający za reżyserię oraz scenariusz Grzegorz Dębowski. To nazwisko znane mi było z rokujących krótkich metraży, jak chociażby "NDR" (2016). Po dobrych kilku latach spędzonych na planie tasiemcowego serialu "Barwy szczęścia" zrealizował swój debiutancki pełny metraż. I to jaki! "Tyle co nic" to jeden z ciekawszych pierwszych filmów na przestrzeni ostatnich lat w polskim kinie. W dodatku mierzący się z tematem dotychczas przez reżyserów skrzętnie pomijanym, jakim jest rodzima wieś. Drugim odkryciem jest wcielający się w główną rolę Artur Paczesny. Doświadczony aktor teatralny, który do tej pory w kinie grywał raczej ogony. Po gdyńskim sukcesie filmu Dębowskiego i nagrodzie za pierwszoplanową rolę męską, jaką odebrał Paczesny, jest duża szansa, że się to zmieni. Oby!
Ten młody francuski aktor wpadł mi w oko dwa lata temu, kiedy miałem okazję zobaczyć go obok Juliette Binoche w filmie "Winter Boy" (2022), który w Polsce przemknął tylko w obiegu festiwalowym. Rola w produkcji Christophe’a Honoré’a przyniosła 22-latkowi Srebrną Muszlę w San Sebastián i skierowała w jego stronę oczy filmowej Europy. Talent Kirchera na dobre rozkwitł w świetnym i dystrybuowanym w polskich kinach "Królestwie zwierząt" (2023) Thomasa Cailleya, gdzie występuje obok uznanego francuskiego aktora Romaina Durisa. Za kolejną kreację, w "And Their Children After Them" (2024) braci Boukherma, odebrał z kolei Nagrodę im. Marcella Mastroianniego, jaką na festiwalu w Wenecji przyznaje się najbardziej obiecującemu młodemu aktorowi lub młodej aktorce. Talent oraz ekranowy magnetyzm najwyraźniej wyssał z mlekiem matki, bo okazuje się, że Kircher to syn znakomitej francuskiej aktorki - Irène Jacob.