Pełna mozołu droga wędrowca
Stanisława Celińska w niedzielę, 29 kwietnia, ukończyła 60 lat. Jedna z najbardziej cenionych, charakterystycznych i lubianych polskich aktorek przyznaje, że życie jej nie rozpieszczało, a bycie aktorką to "pełna mozołu droga wędrowcach".
Jej najnowszym wcieleniem jest rola Haliny Czajki, matki Mirka w polskim serialu komediowym "Mamuśki". Miała wspaniały start zawodowy, odnosiła sukcesy, zdobywała nagrody (m.in. II nagrodę Komitetu ds. Polskiego Radia i Telewizji oraz nagrodę Prometeusza za twórczość estradową), by po latach pracy skonstatować, że człowiek co jakiś czas potrzebuje pewnej siły, bo tylko siła daje poczucie bezpieczeństwa, dodaje energii, pomaga żyć, istnieć w jej zawodzie. Stanisława Celińska, aktorka głównie teatrów warszawskich, profesjonalistka w każdym calu w swojej profesji, która ukończyła właśnie 60 lat, do takich przemyśleń dochodziła latami, aż zrozumiała, że nie należy porzucać nadziei, w każdym etapie życia można wydźwignąć się z opresji.
A życie jej nie oszczędzało. Zadebiutowała w wieku 21 lat, jeszcze jako studentka warszawskiej Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej i po studiach świetnie wystartowała, znalazła się w zespole Teatru Współczesnego, nazywanego teatrem znakomitości. Zrazu zagrała w sztuce według Lwa Tołstoja "Potęga ciemności", zdobywając aplauz i uznanie kolegów i dyrekcji. A po projekcji filmu "Krajobraz po bitwie", pokazanym w Cannes, niektórzy krytyce stwierdzili, że należy uhonorować ją obok Moniki Vitti. Zaraz potem dostała nagrodę w Opolu za piosenkę "Ptakom podobni". Wspinała się na szczyty w swojej profesji i miast się cieszyć, wstydziła się tej nagłej wielkości. Dlaczego?
"Bo bałam się, że się rozpłynę w samozadowoleniu" - mówiła w wywiadzie.
"Ech, myślałam sobie, trzeba pójść z kolegami na wódeczkę, rozpuścić w niej swoją wielkość. Moje kompleksy nie pozwalały mi poszybować. Adorowali mnie mężczyźni, a ja wciąż nie mogłam uwierzyć, że jestem atrakcyjna. Wszystkie rzeczy skończone, potwornie mnie męczyły, denerwowały. Uciekałam od tego i dojrzewałam głęboko w wierze, że prawdziwym szczęściem jest dawać. Ale mój zawód wymagał sporego egoizmu, skupienia się na sobie. Starałam się zagrać każdą rolę porządnie, bo pociągała za sobą kolejne propozycje. Jednak skupienie się na sobie, nie dawało mi pełni szczęścia. Kłóciło się z moja prawdziwą naturą...".
Aż skonstatowała, że jest wewnętrznie rozdarta. Ba, pojawił się taki okres w jej życiu, że straciła kontrolę nad sobą, rodziną, sięgnęła po alkohol... Dziś nie chce do tego wracać, rozdrapywać ran. Najważniejsze, że wyszła z tego, a pomogła jej wiara w opatrzność. Zrozumiała nagle, że nie jest sama, że jest ktoś, na kogo może liczyć. Że dobro wysłane w jakimś kierunku, na pewno powróci. Dziś, w pewnym sensie, czuje się silniejsza, bardziej niezależna. Stara się zmieniać swój wizerunek tak, aby była z siebie zadowolona, sprawna, bardziej efektywna w działaniu i bardziej wydajna jako kobieta.
"Nieustannie uczę się człowieczeństwa - mówi o sobie - Na czym to polega? - Zapamiętałam słowa Simone, Weil, która ostrzegała, żeby nie zatapiać się w cierpieniu i nie rozszaleć w radości. Cieszę się więc drobiazgami i mówię sobie, że jutro będzie piękny dzień... "- podkreśla z naciskiem.
A o swojej profesji powiada tak:
"Aktorstwo to taka pełna mozołu droga wędrowca. Aktorstwo to zawód, który bardzo sprzyja poznaniu własnej osobowości. Z jednej strony pomaga zbliżyć się do siebie, a z drugiej oddala. Bo zanim człowiek dojdzie do siebie, musi przejść przez parę wcieleń. Aktor w szczególności ma takie możliwości, gdyż z samej natury woli być kimś innym. Tak przynajmniej było ze mną. Widocznie nie byłam z siebie zadowolona, skoro wybrałam aktorstwo. Ale może nie tylko to. Może fascynowało mnie wchodzenie w inną skórę... Doprawdy, nie wiem, z czego to wynikało... Być może z głębokich kompleksów dzieciństwa, a może zafascynowana byłam innym światem, który sama mogę kreować?