Od chuderlaka do superbohatera
Przed kilkoma tygodniami uczestniczył w specjalnym pokazie "Człowieka rakiety", drugiego filmu, jaki wyreżyserował w swojej karierze, zorganizowanym z okazji 20. rocznicy jego premiery. Joe Johnston robił, co mógł, by skoncentrować się na tym, co widział na ekranie i nie myśleć o swoim najnowszym projekcie, "Captain America: Pierwsze starcie". Tymczasem z każdą minutą coraz trudniej było mu odróżnić te dwa obrazy.
- Zaskoczyła mnie mnogość akcentów nawiązujących do "Captain America", obecnych w tamtym filmie - akcentów, o których albo zapomniałem, albo istnienia których nie byłem nawet świadom - mówi reżyser. - Owszem, to znajomy grunt, ponieważ rzecz dzieje się mniej więcej w tym samym, uwielbianym przeze mnie okresie, jaki stanowią późne lata 30. i wczesne lata 40. Mimo to byłem zdumiony tym, jak wiele wplotłem w ten film detali, które wyleciały mi z pamięci, a które znalazły się w moim najnowszym filmie. Jestem pewien, że widz, który zna "Człowieka rakietę", rozpozna je bez trudu w "Captain America".
- Uderzyła mnie ta ogromna różnica, polegająca na tym, że w czasie, kiedy kręciłem "Człowieka rakietę", efekty specjalne znajdowały się na zupełnie innym etapie - ciągnie. - Grafika komputerowa nie istniała. Jeśli chciałeś, żeby aktor latał w powietrzu, musiałeś albo zawiesić gościa na tle blue boksa, albo zrobić kukiełkę (my akurat wybraliśmy to drugie) i sfilmować ją w różnych położeniach, klatka po klatce. Dziś, dzięki grafice komputerowej, w filmie może znaleźć się wszystko, czego zapragniesz.
"Captain America", który w Stanach Zjednoczonych wszedł na ekrany już 22 lipca, to wielkobudżetowa, obfitująca w efekty specjalne adaptacja sędziwej serii komiksów wydawnictwa Marvel Comics, stworzonej w latach 40. przez Joe Simona i Jacka Kirby'ego. Czasy drugiej wojny światowej, Nowy Jork. Steve Rogers (w tej roli Chris Evans), cherlawy młodzieniec, zostaje poddany tajnemu eksperymentowi realizowanemu na zlecenie rządu USA, w wyniku którego przeistacza się w superżołnierza, Kapitana Amerykę. I, jak to bywa w takich historiach, na naszego bohatera czeka wojna, którą musi stoczyć; potężny czarny charakter, którego musi pokonać (czyli Hugo Weaving jako Red Skull); oszałamiająca dziewczyna, o której względy musi zabiegać (Hayley Atwell jako Peggy Carter) i wierny kumpel (Sebastian Stan jako Bucky Barnes), z którym może... wymieniać dowcipne uwagi.
Joe Johnston wydaje się być w tym kontekście właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Karierę zaczynał jako twórca efektów specjalnych - pracował przy "Gwiezdnych wojnach: Części IV" (1977) i dwóch kolejnych odsłonach tej serii, a za efekty do "Poszukiwaczy zaginionej Arki" (1981) został nagrodzony Oscarem. Później zasłynął jako reżyser takich filmów, jak "Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki" (1989), "Człowiek rakieta", "Jumanji" (1995), "Dosięgnąć kosmosu" (1999), "Park Jurajski 3" (2001), "Hidalgo - ocean ognia" (2004) czy "Wilkołak" (2010).
Johnston wyjaśnia mi jednak, że do podjęcia decyzji o wyreżyserowaniu "Captain America" skłoniły go raczej cechy osobowości głównego bohatera, a nie okazja do stworzenia pełnej rozmachu opowieści o superherosie.
- To, co w nim jest wyjątkowego, to fakt, że tak naprawdę nie posiada on żadnych supermocy - mówi. - W takim znaczeniu tego terminu nie jest więc "superbohaterem". My, twórcy filmu, lubimy porównywać go do najlepszego na świecie olimpijczyka, którego zdolności zostały zwiększone o 25 procent. Biega szybciej, skacze wyżej i jest w stanie podnosić większe ciężary, niż jakikolwiek inny człowiek. Ale na tym kończy się zasięg jego supermocy.
- Steve Rogers to w zasadzie Everyman - ciągnie. - Na początku opowieści poznajemy go jako ważącego niecałe 45 kilogramów cherlaka. Ten sam chłopak w przeciągu kilku minut staje się najsilniejszym i najszybszym człowiekiem na świecie. Fakt, że przydarzyło się to właśnie jemu, i sposób, w jaki to się dokonało - to właśnie czyni tę postać interesującą w moich oczach. A w dodatku naszego bohatera czekają poważne perypetie...
- Poza tym jest to prosta historia - dodaje mój rozmówca. - To facet, który zwyczajnie się nie poddaje. Nie spocznie, dopóki nie zrobi tego, co należy. To przegrywa, to znów jest bohaterem; zakochuje się w kobiecie; przechodzi przez najróżniejsze próby. W tym sensie jest to prosta historia, a ja lubię proste historie, które można dobrze opowiedzieć.
Przedstawiony wyżej efekt końcowy w dużej mierze jest zasługą Evansa. Joe Johnston rozpływa się w zachwytach nad 30-letnim odtwórcą głównej roli w jego filmie, który miłośnikom kina science fiction znany jest dzięki drugoplanowej roli Johnny'ego Storma / Żywej Pochodni w "Fantastycznej Czwórce" (2004) i sequelu tego obrazu z 2007 r., a także jako główny bohater w "W stronę słońca" Danny'ego Boyle'a (2007).
- Wygląda idealnie do tej roli - mówi Johnston. - Właściwie to wyglądał tak, jak komiksowy oryginał na niektórych rysunkach. Chris jest uosobieniem typowego amerykańskiego chłopaka, ale ja dostrzegłem w nim również kogoś, kto byłby gotów przejść przez ogień, by uwiarygodnić swojego bohatera.
- Musieliśmy przekształcić go z wątłego chłopaczka w superbohatera. Odchudziliśmy go za pomocą komputera, ale, to sam Chris wylewał siódme poty na siłowni, by osiągnąć sylwetkę Kapitana Ameryki. Scena, w której wyłania się z kapsuły po przemianie, przedstawia fantastyczny widok.
Reżyser miał również niezły ubaw, oglądając legendę wydawnictwa Marvel, rysownika Stana Lee, i mistrza opanowania, Samuela L. Jacksona, w akcji. Lee zagrał w "Captain America" gościnną rólkę, jak to ma w zwyczaju robić w przypadku niemal wszystkich filmów powstających na podstawie komiksów spod znaku Marvel. Jackson z kolei wcielił się w Nicka Fury, etatowego superszpiega w świecie Marvela.
- Zdjęcia z udziałem Stana zrealizowaliśmy w jeden dzień, w ciągu zaledwie kilku godzin - mówi Johnston. - To cudowny facet, który kocha swoją robotę. Zrobiliśmy z niego generała. Nakręciliśmy tylko jedną scenę, ale mieliśmy przy tym mnóstwo zabawy. Samuel również gościł na planie tylko przez jeden dzień, na potrzeby jednej sceny. To był maj. Kręciliśmy w Nowym Jorku, na Times Square, w strugach deszczu.
Film Johnstona wchodzi do kin na całym świecie, depcząc po piętach innym ekranizacjom popularnych komiksów: jego poprzednicy to "Iron Man 2" (2010), "Thor" (2011), "X-Men: Pierwsza klasa" (2011) i "Green Lantern" (2011). Część z nich nie spełniła pokładanych w nich finansowych oczekiwań, a w przypadku "Green Lantern" krytycy okazali się szczególnie bezlitośni. Czy fakty te, w połączeniu ze spadkiem popularności 3D ("Captain America" został przerobiony na tę technologię w postprodukcji) wróżą klęskę dziełu Joe Johnstona?
- Na rynku mamy obecnie zbyt wiele filmów opartych na komiksach - przyznaje reżyser - ale nasz jako jedyny jest zarazem filmem historycznym. O ile mi wiadomo, przedstawiamy widzowi początki historii Kapitana Ameryka, bohatera świetnie znanego fanom. Naprawdę, nie martwię się zbytnio. Sądzę, że wysuniemy się na czoło tego wyścigu.
- Uważam, że zrobiliśmy świetny film - kończy Joe Johnston. - Jestem z niego naprawdę zadowolony, co w moim przypadku nie jest regułą. Jestem dla siebie najsurowszym krytykiem, ale tym razem efekt końcowy rzeczywiście daje mi powody do satysfakcji.
- Sądzę, że będzie dobrze.
Ian Spelling
New York Times
Tłum. Katarzyna Kasińska
Ciekawi Cię, co jeszcze w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!