Reklama

Nikt nic nie wie, czeski film...

Gdy na ulicach Pragi hollywoodzka ekipa filmuje najnowszego Jamesa Bonda, Polacy kręcą western z Bogusławem Lindą. Polska kinematografia stoi w miejscu. W tym czasie czeski przemysł filmowy podbija świat.

Na początku stycznia dziennik "Mlada fronta Dnes" poinformował, że do końca bieżącego roku w praskiej dzielnicy Barrandov powstaną nowe studia filmowe. Będą największe w całej Europie, zajmą ok. 4000 mkw. Projekt pochłonie 100 mln koron (około 13,5 mln zł).

Czesi od nowej inwestycji oczekują zamówień na filmy i reklamy przede wszystkim z USA. W ostatnich latach, obok produkcji krajowych, w studiach Barrandov nakręcono m.in. "Mission: Impossible" z Tomem Cruisem, "Z piekła rodem", "Ligę niezwykłych dżentelmenów", "Olivera Twista" czy wreszcie "Casino Royale" - najnowszą część przygód agenta 007, która do kin trafi w już listopadzie br.

Reklama

Joanna Grabowska z Vivarto, głównego dystrybutora kina czeskiego na polskim rynku, przyznaje, że pod względem realizacji filmowej nasi południowi sąsiedzi są niezwykle płodni. "Liczbą nowych produkcji filmowych biją nas na głowę".

Nic nie jest święte

Tymczasem polska kinematografia tradycyjnie kisi się we własnym sosie. Na niedawnym 31. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni najważniejszymi wydarzeniami były skandale. Pierwszy wywołała Dorota Stalińska, która poza protokołem wtargnęła na scenę, by wyrazić swoje oburzenie, że w atmosferze ogólnego rozbawienia zapomniano uczcić rocznicę ataków na bliźniacze wieże (raut odbywał się 11 września). Sprawczynią drugiego okazała się Anna Mucha i jej niekonwencjonalna konferansjerka.

"Dzisiaj widzieliśmy Francuski numer. Nie mylić z numerkiem, który jest o wiele lepszy" - ferowała wyroki Mucha, której ostatecznie za posługę podziękowano wcześniej niż to przewidywał jej kontrakt.

Problem w tym, że - zdaniem wielu krytyków, świadków najnowszych dokonań rodzimej kinematografii - Mucha miała rację. Poza zwycięskim obrazem Krzysztofa Krauzego (Grand Prix dla "Placu Zbawiciela"), który wyraźnie odstawał od reszty produkcji, na ekranach gdyńskiego festiwalu jak co roku królowała nuda, pretensjonalność i pseudoartystyczne zadęcie.

Egzaltowana miłość internautów ("S@motność w sieci"), kiczowaty chiński romans sybiraka ("Kochankowie Roku Tygrysa") i polscy kowboje na polskim Dzikim Zachodzie ("Summer Love"). Zabrakło tylko ekranizacji lektur szkolnych i bogoojczyźnianych uniesień. Na szczęście kilka dni po zakończeniu festiwalu prasa poinformowała, że polscy reżyserzy biorą się za temat lustracji. Do Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej trafiły trzy wnioski o dofinansowanie takich projektów.

Filmy poruszające drażliwy temat chcą kręcić Andrzej Kostenko, Tadeusz Król i Jerzy Stuhr. Czesi tymczasem nie mają podobnych ambicji. Mają za to Petra Zelenkę i jego filmy, które są lekiem na całe zło. I to nie tylko dla Czechów, bo najnowsza kinematografia naszych południowych sąsiadów od kilku sezonów cieszy się w Polsce niesłabnącą popularnością.

"Dla nas nic nie jest święte. Ani Kościół, ani historia, ani my sami nie jesteśmy dla siebie święci - przyznaje w jednym z wywiadów Zelenka. (...) Świętością w Czechach jest komfort życia. Jeżeli ktoś zaatakuje komfort i wygodę, Czesi wyjdą na ulice, inaczej nie".

Czas się rozliczyć

Zdaniem Przemysława Lewandowskiego, dyrektora Ińskiego Lata Filmowego, festiwalu, który koncentruje się na kinematografii Europy Wschodniej, siłą czeskiego kina są dobrzy reżyserzy.

"To świetni obserwatorzy. Poruszają w swych filmach problemy bliskie każdemu z nas. I nie stronią od poważnych tematów. Ale nawet wtedy ich filmy są lekkie i pełne humoru. Tego nam, Polakom, i naszej rodzimej kinematografii, brakuje".

Na filmy naszych południowych sąsiadów patrzymy z zazdrością także z innego powodu. Niespełnionym marzeniem współczesnego polskiego kina jest obraz, który rozliczyłby naszą najnowszą historię. W 1981 r. usiłował tego dokonać Wojciech Marczewski w swoich "Dreszczach", ukazując destrukcyjny wpływ stalinowskiego aparatu władzy. Próbował też Kazimierz Kutz, kreśląc w swej tragikomedii "Zawrócony" (1994) przemianę ideologiczną partyjnego aktywisty.

Był blisko czeskiego cudu, ale umieścił swojego bohatera na Górnym Śląsku i opowieść straciła na uniwersalności.

Być może problem tkwi w tym, że nasi filmowcy usiłują przedstawić zbiorowy portret umęczonego narodu. Tymczasem Czesi w swoich najnowszych produkcjach budują historie na podstawie losów pojedynczych bohaterów. Biernych, uwikłanych w życie, którym rządzą okoliczności nierzadko spowodowane najnowszą historia.

Podchodzą jednak do swoich postaci w ciepły i zabawny sposób. Tym samym, często zupełnie przypadkowo, udaje im się tworzyć filmy, które bezboleśnie rozliczają Czechów z przeszłości.

To, zdaniem Joanny Grabowskiej, tłumaczy, dlaczego melancholijne czeskie tragikomedie, jak "Samotni" (2000) Davida Ondricka, "Guzikowcy" (1997) czy "Opowieści o zwyczajnym szaleństwie" (2005) Petra Zelenki, mają w Polsce wielu oddanych fanów.

"My i Czesi mamy podobne poczucie humoru. Ale Polakom brakuje dystansu do siebie samych. Żarty, owszem, ale broń Boże na nasz temat. My nie potrafimy śmiać się z siebie samych".

Dzieciątko Jezus spadło

Przed laty powiedzonko "czeski film - nikt nic nie wie" stało się synonimem peerelowskich absurdów i kompletnej dezorientacji. Do potocznego języka weszło w latach 80., gdy przebój pod takim tytułem wylansował zespół Lombard.

Ten z kolei zapożyczyli z tytułu komedii Josefa Macha z1947 r. A wszystko przez specyficzny klimat czeskich produkcji. Utarło się bowiem, że klasyczny film wyprodukowany przez naszych południowych sąsiadów ma fabułę, której nawet najtęższe umysły nie są w stanie rozszyfrować. A do tego soczysta dawka humoru, który jednych doprowadzał na skraj załamania, innych bawił do rozpuku.

Przykładem są czechosłowackie komedie z lat 60.: "Czarny Piotruś" (1963), "Miłość blondynki" (1965) i "Pali się, moja panno" (1967) Milosza Formana, "Straszne skutki awarii telewizora" (1969) Jaroslava Papouaka czy "Jutro rano wstanę i oparzę się herbatą" (1977) Jindricha Polaka.

Rafał, absolwent bohemistyki, tłumaczy, że w zrozumieniu rubasznego czeskiego humoru z pomocą przychodzi literatura."Zresztą chętnie przez Czechów ekranizowana. Wystarczy wspomnieć 'Przygody dobrego wojaka Szwejka' czy 'Pociągi pod specjalnym nadzorem'" - Rafał i od razu cytuje "Postrzyżyny" Bohumila Hrabala, które w 1980 r. przeniósł na ekran Jiri Menzel.

Chodzi o fragment, w którym wujaszek Pepi opowiada historię latającego Dzieciątka Jezus, co to je kiedyś baby nad miastem spostrzegły:

"Ale później wszystko się wyjaśniło: ten mały pędrak Lolan pasł baranki, a jak odbywały się manewry lotnicze, to aeroplany ciągnęły za sobą taki worek (...), no i zapomnieli o linie i ta lina, ciągnąc po ziemi, zaczepiła o nogę Lolana, to bardzo ładne dziecko, z jasnymi włoskami, i jak ten aeroplan wzbił się w górę, pociągnął za sobą linę, a wraz z nią Lolana i nad naszym miasteczkiem leciał w powietrzu Lolan, a baby myślały, że to leci Dzieciątko Jezus, i kiedy się ta lina zaczepiła o lipy koło kościoła, to Dzieciątko zaczęło spadać (...), i na ziemię spadł Lolan, i pyta: gdzie moje baranki? A baby klękały, aby im pobłogosławił...".

Jak się poczyta Hrabala czy Haszka, to się potem człowiek aż tak bardzo w kinie nie dziwi, gdy głównego bohatera w "Opowieściach o zwyczajnym szaleństwie" Zelenki atakuje ni stąd, ni zowąd... kołdra.

Łukasz Kuźmiński

Dzień Dobry
Dowiedz się więcej na temat: przemysł filmowy | baby | Jezus | muchy | filmy | film | Czechy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy