Niestety mieli czas
"Wyścig z czasem" ("In Time"), reż. Andrew Niccol, USA, 2011, dystrybutor Imperial - Cinepix, premiera kinowa 2 grudnia 2011 roku.
"Czas to pieniądz", rzekł Benjamin Franklin w XVIII wieku, a jego rodacy ponad dwieście lat później tworzą "Wyścig z czasem". Blockbuster Andrew Niccola, w swej metaforycznej prostocie, ma przekuć powiedzenie nie tyle w scenariusz, co w realne papierki, zresztą między innymi z wizerunkiem Franklina. Jeśli twój czas to pieniądz, to nie warto spędzać dwóch godzin w kinie. O cenie biletu nie wspominając.
Punktem wyjścia dla "Wyścigu z czasem" był pomysł, by spełnić marzenie współczesnej zabieganej popkultury o wiecznej młodości. Oto ludzkość ma szansę wyglądać jak w wieku 25 lat. Może żyć wiecznie, lecz czas odliczany w momencie ukończenia ćwierćwiecza przez wszczepione w rękę zegary trzeba zdobyć lub zarobić na niego. Czas staje się walutą, za którą można kupić nie tylko życie, ale i bilet autobusowy, opłacić czynsz i jedzenie. Świat, jak to w antyutopijnych science fiction bywa, dzieli się na biedne getto, w którym trwa walka o przetrwanie i odizolowane bogate dzielnice, gdzie ludzie bogaci nie muszą się do niczego spieszyć. Mają wieki życia. Gdy jednak zegar się wyzeruje, człowiek umiera - bogaty czy biedny.
Główny bohater, dziecko getta, Will (Justin Timberlake) pewnego razu dostaje prezent od losu. Zmęczony życiem bogacz daruje mu wiek życia. To staje się początkiem kłopotów, które kończą się ucieczką przed Strażnikami Czasu ze zblazowaną córką bogatego bankiera, Sylvią (Amanda Seyfried). Rabują, kochają i chcą zmieniać system, a wszystko w ciągłym biegu po kolejne cenne minuty życia.
Film twórcy, skądinąd sprawnej, "Gattaci" czy "Pana życia i śmierci" to zlepek schematów i motywów - a tu Bonnie i Clyde w oparach sci-fi, a to Robin Hood z elektronicznym zegarkiem na ręku, ratujący biednych czasem. Pewnie, niejeden oscarowy film ze schematów utkano, lecz "Wyścig z czasem" z pretekstowym scenariuszem udającym, że zawiera metaforyczną diagnozę współczesnej rzeczywistości, wplatającym od czasu pewne psychologizmy (śmierć ojca czy trzymający rodzinę w szachu bankier, zmęczenie życiem i potrzeba spontaniczności), irytuje. Wpierw jednak udręcza widza pytaniem, kto im dał na to pieniądze, bo niestety czas twórcy mieli, by zrealizować film.
Aktorzy nie pomagają. Pomysł wydawał się zapewne producentom idealny, wszak nie trzeba się męczyć z jakimiś podstarzałymi aktorkami po botoksie lub - o zgrozo - podstarzałymi aktorami i aktorkami z ambicjami, co z ich produkcji chcieliby zrobić dramat Szekspira. Bez wyrzutów sumienia można zatrudnić pięknych dwudziestoletnich (ewentualnie 30+), których publiczność lubi. Świat "Wyścigu z czasem" zaludniają zatem idole z wcześniejszych blockbusterów i seriali: Amanda Seyfried ("Mamma Mia!"), Cillian Murphy (sławę zdobył dzięki Batmanom Christophera Nolana), Vincent Kartheiser ("Mad Man"), Olivia Wilde ("Dr House") czy Johnny Galecki ("Teoria Wielkiego Podrywu").
Piotr Mirski dziękował niedawno św. Mikołajowi za Artura, co Gwiazdkę uratował (koniecznie przeczytaj recenzję!), choć jak sam przyznawał, był niegrzecznym krytykiem w tym roku. 6 grudnia tuż tuż, a i mnie się zdarzyło nie docenić artyzmu, choćby "Weekendu" Cezarego Pazury. Ze św. Mikołajem lepiej nie zadzierać, więc postaram się znaleźć kilka elementów, które pozwolą postawić 2 (minuto)punkty filmowi Niccoli. Oto one: dla Amandy Seyfried za wzbudzający podziw sprint w 10-centymetrowych szpilkach przez połowę filmu oraz za cudowną fryzurę, której wiatr przewiewający kabriolet się nie ima (Bridget Jones może jej zazdrościć) oraz dla scenarzystów za niezwykle (nie)wyszukane gry słowne z "czasem". Uff... Udało się. Aż tak niegrzeczna w tym roku jednak nie byłam.
2/10
Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!