Następca Bonda i Bourne'a?
Czy "Largo Winch" to godny następca Jamesa Bonda i Jasona Bourne'a? Porównanie bohatera filmu Jerome'a Salle'a do słynnych filmowych agentów należy traktować jak "dobry żart" - przekonuje jeden z recenzentów.
"Largo Winch" reklamowany był jako następca Bonda i Bourne'a, jednak według Pawła Mossakowskiego z "Gazety Wyborczej" film "przypomina raczej hollywoodzkie 'kino akcji' sprzed 20 lat".
Utrzymane w szybkim tempie, z samochodowo-helikopterowymi pościgami i ulicznymi mordobiciami itp. - tyle że bez hollywoodzkiego budżetu" - charakteryzuje gatunkową przynależność "Largo Winch" recenzent "GW".
Wojtek Kałużyński z "Dziennika" odnotowuje z kolei, że co prawda "jest tu kilka zaskoczeń, kilka brawurowo zaaranżowanych scen pogoni i strzelanin [oraz] pomysłowo rozegrany wątek odsłaniania nieczystych działań wielkiego biznesu, ale wszystko to razem razi narracyjną nieporadnością i nachalnością chwytów z wyprzedaży suspensów".
"Denerwują ciągłe, niczym nieuzasadnione przeskoki w czasie i przestrzeni ściągnięte żywcem z filmowej sagi o Bournie, rozbraja naiwność rodzinnego wątku rozpisana na opowiastkę rodem z mydlanej opery" - krytykuje Kałużyński.
Na ulotnienie się z ekranizacji Jerome'a Salle'a ducha oryginalnego komiksu Van Hamme'a i Francq'a zwraca zaś uwagę Bartosz Stoczkowski (INTERIA.PL)
"Poza fabularnym pomysłem, niewiele zostało w filmie 'Largo Winch' Largo Wincha z kart komiksu . Oczywiście, panowie się biją po twarzach przy taktach skocznych melodii, panie ich kochają i opatrują lub kochają, ale wykorzystują. Jest na co popatrzeć. Niestety brak temu produktowi pikanterii i konsystencji, jaką potrafią nadać swoim wyrobom hollywoodzcy kucharze kina akcji" - pisze recenzent INTERIA.PL.
Kolejna z weekendowych premier jest brytyjska "Wojna domowa".
"Wszystko - od czołówki, przez pastelowe zdjęcia Martina Kenzi i błyskotliwe dialogi, po napisy końcowe rodem z niemego kina - jest w tej opowieści o dobrobycie utraconym bardzo stylowe" - pod urokiem filmu pozostaje Diana Rymuza z "Dziennika".
Podobnego zdania jest Stanisław Liguziński, który na stronach INTERIA.PL przekonuje, że film Stephana Elliotta to "tragifarsa, w której komizm wybrzmiewa wyraźnie w staccato bon motów i słownych zaczepek, dramat zaś wygrany jest subtelnie, wprowadzając dysonans, lecz nie psując zabawy".
Najmniej przekonany do "Wojny domowej" jest recenzent "Wyborczej" - Paweł Mossakowski, który narzeka na "wiekowość literackiego oryginału". (film jest adaptacją sztuki Noela Cowarda z 1924 roku). "W sumie kulturalna ramotka, którą można by obejrzeć w Teatrze Telewizji, ale w kinie już niekoniecznie" - puentuje krytyk.
Kolejnym filmem, który w piątek trafił na ekrany naszych kin to czeski dokument "René" .
"To fascynująca opowieść - wbrew temu, co twierdzą autorzy promocji nie tylko o narodzinach psychopatycznej, aspołecznej osobowości, ale przede wszystkim o narodzinach piekielnie niebezpiecznej relacji autora filmu z jego bohaterem. I nie chodzi tu o pasożytowanie, żerowanie na czyjejś historii (najczęstszy problem, z jakim muszą zmierzyć się dokumentaliści), ale o nieodwracalny wpływ na czyjeś życie, granice ingerencji" - pisze na łamach INTERIA.PL Karolina Pasternak.
"Hipnotycznym, rozpisanym na lata zapisem rodzenia się patologicznej, aspołecznej osobowości rozbijającej mitologię "trudnego dzieciństwa" i młodzieńczego buntu" - nazywa film Heleny Trestikowej Wojtek Kałużyński z "Dziennika". Właśnie fakt, że reżyserka aż przez 20 lat towarzyszyła z kamerą swojemu bohaterowi - notorycznemu kryminaliście Rene Plasilowi, najbardziej spodobało się Pawłowi Mossakowskiemu z "Wyborczej": "Długoletnia relacja między reżyserką a 'filmowanym obiektem', jak się sam Plasil nie bez autoironii nazywa, jest dla mnie najbardziej interesującą warstwą filmu" - zauważa recenzent.
Mniej życzliwie obeszli się krytycy z horrorem "Wezwani".
"Jeśli ktoś z Was wierzy jeszcze, że hiszpańskie kino grozy jest prawdziwym fenomenem, zachęcam do obejrzenia 'No-Do. Wezwanych'. Seans powinien skutecznie wyleczyć ze złudzeń" - odradza Jakub Demiańczuk w "Dzienniku" i dodaje, że trudno znaleźć w filmie Quirogi "cokolwiek oryginalnego".
"Przypomina raczej katalog klisz z horrorów o nawiedzonych domach, z obowiązkowymi manifestacjami upiorów, starcami o szalonych oczach i - co częste akurat w przypadku hiszpańskiego kina grozy - próbą rozliczenia mrocznego okresu rządów generała Franco i współpracującego z nim Kościoła. Tyle że te klisze zostały poukładane w całość niezbyt umiejętnie, bez większej logiki i, co gorsza, bez napięcia" - pisze Demiańczuk.
Paweł T.Felis z "Gazety Wyborczej" winę za niski poziom "Wezwanych" zrzuca na karb... sił nadprzyrodzonych. "Quiroga twierdzi w wywiadach, że sam dojrzał na filmie z lat 40. ducha, a dom, w którym realizowano zdjęcia, faktycznie był nawiedzony: ekipa widziała przesuwające się w pokojach przedmioty, słychać było dziwne dźwięki, a na robionych tam fotografiach uwieczniono dziwne, niedostrzegalne ludzkim okiem zjawiska. Wszystko jasne: pomysł był dobry, scenariusz świetny, aktorzy wybitni, a cały film popsuły siły nadprzyrodzone" - puentuje recenzent.
Ostatnią premierą tygodnia jest francuska "13. dzielnica - ultimatum". "Odmóżdżający, popcornowy produkt" - zaczyna Paweł T.Felis w "Wyborczej".
Kontynuuje Wojtek Kałużyński w "Dzienniku": "Cała akcja pozbawiona logiki, kompletnie odrealniona toczy się od fajerwerku do fajerwerku na skróty przez parkour po kompletnie absurdalny finał pobrzmiewający patetycznymi politycznymi deklaracjami" - pisze o "13 dzielnicy...".
Felis zwraca jednak uwagę na wysoki poziom autoświadomości reżyserów.
"Widać, że z głupoty fabularnych rozwiązań twórcy zdawali sobie sprawę - wszystko jest tu niby prawdziwe, aktualne, odniesione do paryskiej rzeczywistości, a jednocześnie umowne jak komputerowa gra, podlane (tępawym zresztą) humorem i skąpane w kaskaderskich, ale też montażowo-wizualnych fajerwerkach".