Największe filmowe rozczarowania 2017 roku
Nie samymi hitami kinoman żyje, czasem zdarzają się filmy skrajnie złe, ale chyba jeszcze gorsze są rozczarowania. Dzieła, które na papierze zapowiadają przynajmniej przyzwoity poziom, często adaptujące znane książki lub komiksy, reżyserowane przez uznanych twórców, z gwiazdami w obsadzie, a podczas seansu okazujące się nie spełniać jakichkolwiek oczekiwań. Ta lista dotyczy właśnie ich.
Adaptacja mangi Masumanego Shirowy nie miała łatwej drogi na ekrany kin. Najpierw pojawiły się głosy, że anime z 1995 w reżyserii Mamoru Oshiiego jest definitywną adaptacją "Ghost in the Shell" i nie ma sensu kręcić kolejnych. Następnie oskarżono produkcję o whitewashing, gdy główną rolę otrzymała Scarlett Johansson. Koniec końców, mimo tylu kontrowersji, film Ruperta Sandersa okazał się... totalnie nijaki. Miejscami zachwycający scenografią, ale poza tym nieangażujący, anachroniczny i pozbawiony ambicji pierwowzoru. Broni się tylko Takeshi Kitano jako stojący na czele jednostki Section 9 Aramaki, a jego konfrontacja z nasłanymi nań zabójcami stanowi najlepszą scenę filmu.
Matthew Vaughn jest wirtuozem kina gatunkowego, co udowodnił w swych poprzednich filmach. W "X-Men: Pierwszej klasie" wpisywał mutantów Marvela w film szpiegowski rodem z przygód Jamesa Bonda z Seanem Connerym, a w "Kick-Assie" bezczelnie parodiował kino superbohaterskie. Obdarzony bujną wyobraźnią twórca tym razem przedobrzył. Sequel "Kikngsman" to nawał postaci, scen akcji i odniesień do kolejnych filmów. Wszystko razem tworzy bezkształtną i pozbawioną smaku papkę. Plus dowcip z księżniczką z końcówki poprzedniej części, który w "Złotym kręgu" zostaje powtórzony już w połowie filmu.
Podczas festiwalu w Gdyni w 2015 roku Kuba Czekaj zachwycił publiczność swoim odważnym "Baby Bump", będącym tak potrzebnym oddechem świeżości w polskim kinie. Młody reżyser pracował już wtedy nad kolejnym filmem, który do ogólnopolskiej dystrybucji wszedł w 2017 roku. Oczekiwania były wielkie. W "Królewiczu Olch" Czekaj znów bawi się językiem oraz stroną narracyjną i formalną filmu. Odwaga, która stanowiła o sukcesie "Baby Bump", tutaj zmienia się jednak w nieczytelną, nużącą i powtarzającą się zabawę w kino. Niemniej Czekaj ma swój filmowy język i jest jednym z najzdolniejszych polskich twórców młodego pokolenia. Mimo zawodu związanego z "Królewiczem Olch" czekam z niecierpliwością na jego kolejny film.
Ridley Scott zapowiadał, że najnowsza część "Obcego" powróci do założeń serii, a zarazem zgrabnie połączy ją z wątkami zapoczątkowanymi w "Prometeuszu" z 2012 roku. Miało być klaustrofobicznie, mrocznie i strasznie, tak jak w pierwszym filmie z 1979 roku. Niestety, zamiast postaci rodem z "Ósmego pasażera Nostromo" dostaliśmy średnio rozgarniętych i wyprutych z charakteru osadników przywodzących na myśl ekipę z "Prometeusza". Klimatyczny horror szybko zmienił się natomiast w średnio angażujący gorefest. Tylko Michaela Fassbendera szkoda - chociaż jego podwójna rola dostarcza kilku z najbardziej niezamierzenie śmiesznych scen. Film nie zarobił, a Scott szybko wycofał się ze swoich ambitnych planów dotyczących kontynuacji. Teraz pozostaje poczekać, co z marką zrobi jej nowy właściciel - studio Disney’a.
Amerykanie udowodnili "Dziewczyną z tatuażem", że potrafią adaptować skandynawskie kryminały. Gdy ogłoszono, że za kamerą "Pierwszego śniegu" na podstawie siódmego tomu serii autorstwa Jo Nesbø stanie Thomas Alfredson, reżyser świetnego "Szpiega", wszyscy odetchnęli z ulga i szykowali się na hit. Czekała nas jednak niemiła niespodzianka. Alfredson, tak precyzyjnie kierujący historią wielowątkowego "Szpiega", w "Pierwszym śniegu" gubi się w fabule. Wraz z nim nie radzi sobie reszta ekipy - od aktorów z Michaelem Fassbenderem na czele, a na Thelmie Schoonmaker, etatowej montażystce Martina Scorsese (tutaj jako producent wykonawczy), kończąc.
Juliusz Machulski powrócił w "Volcie" do heist movie - filmów o spektakularnych napadach. Reżyser obrazów "Vabank" oraz "Vinci" powinien być gwarancją dobrego kina rozrywkowego. Niestety, tym razem nie wyszło. Pretekstowa intryga okazuje się być dokładnie zaplanowanym i pozbawionym jakiegokolwiek sensu planem. Zamiast humoru pojawiają się średnio udane skecze, a zabawny bywa tylko Jacek Braciak jako niezbyt rozgarnięty kandydat na prezydenta. Ogromny filmowy zawód, ale - muszę przyznać - także całkiem ładna reklama Lublina.
Będąca pierwowzorem filmu Adama Wingarda manga opowiadała o pojedynku dwóch potężnych umysłów - geniusza zbrodni dzierżącego w rękach notatnik boga śmierci oraz ekscentrycznego detektywa. Wydaje się, że reżyser zdawał sobie sprawę, że w ciągu niespełna dwugodzinnego filmu nie da się przedstawić złożoności mangi. Dlatego postanowił pójść w jej totalne zaprzeczenie. Tak oto zamiast konfrontacji dwóch geniuszy planujących o kilka kroków do przodu mamy historię dwóch histerycznych kretynów przeplataną brutalnymi zgonami jakby wyjętymi z serii "Oszukać przeznaczenie". Wyszłoby tragicznie, na szczęście na ratunek przybywa Willem Dafoe, który podkłada głos pod Ryuka, boga śmierci.
Teraz mały wyjątek, bo przecież po "Jak dogryźć mafii" nikt nic dobrego się nie spodziewał. Ot, kolejny przeciętny sensacyjniak, który w Stanach nie trafił nawet do kin. A jednak pierwsze minuty filmu sprawiają, że człowiek traci wiarę we wszystko. Chodzi mi oczywiście o ucieczkę nagiego Bruce’a Willisa zakończoną wyjściem pistoletu z miejsca, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę. Okropne efekty dźwiękowe tego ostatniego w promocji. Dalej dostajemy pozbawioną jakiegokolwiek polotu produkcję, w której absolutnie nikomu, za i przed kamerą, się nie chce. Bolesne, że legendarny John McClane występuję teraz w takich filmach.
Studio Universal pozazdrościło Disneyowi sukcesów związanych z adaptacjami komiksów Marvela i postanowiło stworzyć własne kinowe uniwersum. Jego podstawą miały być klasyczne horrory z lat trzydziestych ubiegłego wieku i powiązane z nim potwory, między innymi Frankenstein, Dracula czy Niewidzialny Człowiek. Jeszcze przed premierą "Mumii" ogłoszone wielkie plany, tytuły kolejnych filmów oraz ich gwiazdy z Javierem Bardemem i Johnnym Deppem na czele. Uniwersum potworów skończyło się jednak zanim zdążyło się rozbiec. "Mumia" okazała się artystyczną katastrofą. Akcja prowadzona była bez polotu, Tom Cruise starał się udawać, że ma 30 lat, a fabuła zamiast na postaciach skupiała się na zapowiedzi kolejnych filmów. Bawił tylko szarżujący Russell Crowe jako doktor Jekyll.
Mam nadzieję, że kiedyś doczekamy się udanej filmowej adaptacji gry wideo. Takową miał być "Assassin’s Creed". Duży budżet, w obsadzie talenty na czele z Michaelem Fassbenderem (trzeci jego film na tej liście) i Jeremym Ironsem, a pierwsze zdjęcia z planu budziły nadzieję na dzieło zgodne z duchem pierwowzoru. Niestety, wyszło jak zwykle. Aktorzy mogliby zostać zastąpieni manekinami, a kolejne absurdy fabuły podawane są ze śmiertelną powagą. Nie pomogło nawet wesołe skakanie po budynkach - popsuły je realizacja, przez którą większość scen akcji wypada chaotycznie. Ocieram łzy i liczę, że może "Tomb Raider" z Alicią Vikander wyjdzie lepiej. I jeszcze na to, że Fassbender znów zacznie grać w dobrych filmach.