Najlepsze i najgorsze adaptacje gier komputerowych
W najbliższym czasie odbędą się premiery dwóch filmów opartych na popularnych grach wideo: "Tomb Raider" z Alicią Vikander w roli archeolog Lary Croft oraz "Rampage" z Dwaynem Johnsonem i zmutowanymi zwierzakami rozwalającymi losową amerykańską metropolię. Raczej nie będą to arcydzieła kinematografii, ale ja mocno liczę na porządną rozrywkę. Niestety, gry wideo nie miały dotychczas spektakularnie udanej filmowej adaptacji. Wciąż czekają na produkcję na miarę tej, jaką "Mroczny Rycerz" był dla kina superbohaterskiego. Nie znaczy to jednak, że wszystkie filmy oparte na grach to nienadające się do oglądania niewypały. Wiele z nich ma dobre momenty, ewentualnie stanowi solidne "guilty pleasure".
Jasne, "Street Fighter" (1994, reż. Steven E. de Souza) jest okropnym filmem. Tak, bardzo mocno odchodzi o fabuły popularnej bijatyki, na której jest oparty. Owszem, humor, który powinien łagodzić wszelkie niedostatki produkcji, często jest wymuszony i na żenującym poziomie. Nie da się ukryć, Jean Claude Van Damme w roli amerykańskiego pułkownika Guile'a to pomyłka.
Ale za to jest Raúl Juliá. Znany z roli Gomeza w "Rodzinie Addamsów" aktor wcielił się w antagonistę filmu, szalonego generała Bisona - i dał z siebie wszystko. Każdy wybuch wściekłości czy czerstwy one-liner w jego wykonaniu to czyste złoto. Gdy scenariusz pozwalał mu na aktorską szarżę, Juliá korzystał z tej możliwości w dwustu procentach. Dzięki niemu "Street Fighter" z filmowego okropieństwa stał się rzeczą tak złą, że aż dobrą. Niestety, aktorowi nie dane było zobaczyć swojego występu na kinowym ekranie. Widocznie osłabiony chorobą podczas zdjęć do "Street Fightera" Juliá zmarł na dwa miesiące przed jego premierą.
"Resident Evil" (2002, reż. Paul W. S. Anderson) był w świecie gier wideo prawdziwą rewolucją, rozpoczynającą modę na survival horrory. Gracz wcielał się w jednego z członków elitarnego oddziału, który zamknięty w pozornie opuszczonej posiadłości, musiał odkryć jej tajemnicę i przy okazji stawić czoła wszelkiej maści potwornościom z klasycznymi zombie na czele.
W adaptacji Paula W. S. Andersona zachowano miejsce akcji, do którego wpada oddział taktyczny (po dziesięciu minutach z całej grupy zostają cztery osoby) oraz niektóre elementy ikonografii serii (na czele ze złowrogą organizacją Umbrella). Na pierwszy plan wysuwa się grana przez Millę Jovovich Alice, a całość zaczyna szybko zmierzać w kierunku niezobowiązującego guilty pleasure. Seans byłby w pełni satysfakcjonujący, gdyby nie świadomość niezliczonych sequeli, z których każdy okazywał się gorszy od poprzedniego.
"Silent Hill" (2006, reż. Christophe Gans) to średnio udany misz-masz złożony z elementów pierwszych trzech gier z tytułowej serii. Akcja tych survival horrorów rozgrywa się w tytułowym miasteczku, przy którym Twin Peaks to oaza spokoju i szczęścia. Francuski reżyser Christophe Gans fabułę filmu oparł na pierwszej odsłonie gry, bohaterkę ubrał w ciuchy protagonistki trzeciej części, a z drugiej wziął wszelkie straszydła, w tym przerażającego Piramidogłowego. Przy okazji przeniósł też na ekran kilka kultowych scen, a w czasie seansu można było usłyszeć znane z sesji przy konsoli utwory autorstwa Akiry Yamaoki.
Niestety, nie wszystkie elementy, które sprawdzały się podczas gry, okazały się równie atrakcyjne w filmowej adaptacji. Co gorsza Gans szybko pokazywał, że poza odniesieniami do oryginału nie ma za dużo do zaoferowania. Szkoda. W 2012 roku powstał sequel filmu, o którym im mniej zostanie napisane, tym lepiej.
"Mortal Kombat" (1995) to dla wielu najlepsza filmowa adaptacja gry wideo w historii. Film Paul W. S.Andersona oparty jest na pierwszej grze z serii popularnych i kontrowersyjnych bijatyk. Zabrakło charakterystycznej dla franczyzy wyolbrzymionej brutalności, zamiast niej dostaliśmy czysty kamp. Wystarczy wspomnieć czterorękiego księcia Goro i sposób, w jaki zostaje on pokonany.
Poza tym jednak historia, postaci oraz ikonografia zostały wiernie oddane - właśnie temu połączeniu film zawdzięcza swoją popularność. Oczywiście są także elementy w pewnym sensie wybitne: Christopher Lambert w roli boga piorunów Raidena (kreacja niemalże na poziomie Raúla Julii w "Street Fighterze") oraz kultowy muzyczny motyw przewodni.
"Warcraft: Początek" (2016) to ambitna porażka Duncana Jonesa, twórcy wspaniałego "Moon". Chociaż film zarobił ponad 433 miliony dolarów na całym świecie, to przy budżecie 160 milionów (oraz przychodzie niecałych 50 milionów w Stanach) wynik ten został uznany za frekwencyjną porażkę. Krytycy ganili fabułę, opartą na popularnej serii gier strategicznych oraz MMORPG. Trzeba przyznać, że wątek ludzi nie wypadał najlepiej. W dodatku dziwnie prezentowali się oni w fantastycznych kostiumach czy obok wygenerowanych komputerowo krasnoludów.
Ale w momencie, gdy na ekranie pojawiały się orki, film z ciekawostki stawał się pełnoprawną - i miejscami poruszająca - opowieścią. Ogromna w tym zasługa Toby'ego Kebbella, który wcielił się w pragnącego pokoju Durotana, przywódcę jednego z plemion. Podczas jego scen widać także, jak wielki potencjał tkwił w filmowym "Warcrafcie". Szkoda, że wynik pracy reżysera okazał się "Diuną" Davida Lyncha naszych czasów.
Nie ma chyba osoby, która nie miała styczności z wesołymi przygodami braci Mario. Duet wąsaczy przemierzał kolejne kolorowe krainy, by uratować porwaną przez smoka księżniczkę Peach. Hydraulik z czerwoną czapką stał się jedną z pierwszych ikon elektronicznej rozrywki - nie dziwi więc, że to jemu przypadła pierwsza filmowa adaptacja. Plany były ambitne, a do roli Mario w pewnym momencie przymierzano nawet Toma Hanksa.
Niestety, końcowy efekt był, delikatnie ujmując, rozczarowujący. Kolorowe królestwa z gier stały się mrocznym i odpychającym futurystycznym miastem, gamoniowaty smok Bowser biznesmenem o aparycji Dennisa Hoppera, a typowe dla serii gier grzybki potraktowano tutaj z niepokojącą dosłownością. Z kolei ciągłe zmiany koncepcji oraz osób odpowiedzialnych za realizację udzieliły się ekipie pracującej na planie. Wcielający się w braci Mario Bob Hoskins i John Leguizamo tak bardzo nie znosili swych ról, że dni zdjęciowe często kończyli kompletnie pijani. "Super Mario Bros." (1993, reż. Annabel Jankel, Rocky Morton) okazał się porażką artystyczną i frekwencyjną, zapowiadającą jednocześnie niełatwą drogę jaka stała przed adaptacjami gier.
Ktoś jeszcze miał tak, że obejrzał "Infiltrację" i pomyślał, że Mark Wahlberg to musi być super aktor? Przyznaję, ja się nabrałem. A o skali swojej pomyłki przekonałem się podczas seansu "Maxa Payne'a" (2008, reż. John Moore), adaptacji kultowej strzelaniny TPP. Gra zrobiła w swoim czasie sporo szumu z racji użycia w niej spopularyzowanego przez "Matrixa" efektu bullet time. Przy okazji nawiązywała także do szeregu dzieł popkultury - od filmów Johna Woo do kina neo-noir. Co zostało z tego wszystkiego w kinowym "Maksie Paynie"? Prawie nic. Zamiast tego: Mark Wahlberg ze zbolałą miną, przerabiana ze sto razy fabułka o zemście, pozbawione jakiejkolwiek inwencji, nużące strzelaniny oraz niespełnione obietnice. Film ma tylko jedną zaletę - jest krótki.
"Assassin’s Creed" (2016, reż. Justin Kurzel) nie ma nawet tej jednej zalety "Maxa Payne'a" - zdaje się ciągnąć bez końca. Nic dziwnego, skoro podróże w przeszłość i skakanie po dachach zostało w filmie ograniczone do minimum. Zamiast tego twórcy skupili się na wytłumaczeniu działania technologii wymyślonej na potrzeby serii, historii postaci, niezręcznych scenach dialogowych kręconych wśród sterylnie białej scenografii - na wszystkim, tylko nie na tym, co w serii najlepsze. Swe najgorsze role w karierze grają tutaj także aktorzy zaangażowani do produkcji. Niefortunne decyzje Michaela Fassbendera już wtedy były tematem wielu żartów, Jeremy Irons w braku jakiegokolwiek zaangażowania niemal dorównuje Bruce'owi Willisowi w "Niezniszczalnych 2". Najmniej udany występ zaliczyła jednak, niestety, Marion Cotilard, która zdaje się grać tym gorzej, im większy jest budżet filmu.
Oglądając "Mortal Kombat: Unicestwienie" (1997, reż. John R. Leonetti), ma się wrażenie, że obie części adaptacji popularnej bijatyki miały wspólny budżet, który został prawie całkowicie wyczerpany podczas prac nad pierwszą z nich. Większość oryginalnej obsady została więc wymieniona (w tym Christopher Lambert, chlip), a jakość wszystkiego spadła o pięć klas. Kostiumy wyglądają jak średnio udane cosplay'e (maska Baraki nawiedza niektórych nieszczęśników w koszmarach), efekty wyglądają na zabawy kilkulatka z pierwszymi programami graficznymi. Trudno wybrać najbardziej żenujący moment: aktorskie próby Briana Thompsona (pamiętny Nocny Rzeźnik z "Kobry" gra tutaj głównego antagonistę), transformacja Liu Kanga w smoka, ostatnie chwile Johnnyego Cage'a... Tak dużo złego, tak mało miejsca.
Na pierwszym miejscu mogły pojawić się filmy tylko jednej osoby. Uwe Boll, niesławny reżyser, który z kręcenia tanich i niezbyt udanych adaptacji gier stworzył całkiem udany model biznesowy. Trudno wybrać jego najgorsze dokonanie. Może "Bloodrayne", gdzie Ben Kingsley zagrał najsłabszą rolę w swej karierze? Albo "House of the Dead", którego powiązania z grą kończyły się na tytule? A może "Alone in the Dark", w którym Christian Slater biegał z miejsca na miejsce bez większego celu i udawał, że walczy z demonami? Czy też "Postal", o którym nie można nic napisać bez załamania nerwowego? Warto dodać, że Boll zaciekle bronił swojej twórczości - do tego stopnia, że z niektórymi krytykami spotkał się na ringu bokserskim.
Listę skończę pozytywnym akcentem. W 2016 roku Boll oświadczył, że kończy karierę. Póki co nie zmienił swojej decyzji.