Reklama

Najlepsze filmy z wojną wietnamską w tle

Kiedy Wietnam świętuje 35. rocznicę opuszczenia przez ostatnich żołnierzy amerykańskich Sajgonu i zakończenia wojny, my przypominamy najważniejsze filmy dotyczące tamtego czasu.

Wojna w Wietnamie to najdłuższy i najtragiczniejszy konflikt w dziejach Stanów Zjednoczonych. Przez Wietnam przewinęło się 3 miliony Amerykanów - jedni z poboru, inni zgłaszali się na ochotnika - łącznie prawie 60 tysięcy ludzi zapłaciło za ten konflikt swoim życiem. Straty po drugiej stronie i w ludności cywilnej były wielokrotnie większe. Na Wietnam zrzucono trzykrotnie więcej bomb aniżeli w czasie drugiej wojny światowej.

Filmowcy przez lata byli żywo zainteresowani tym, co się działo w Indochinach. W swoje twórcze poszukiwania często wpisywali własne przemyślenia na temat interwencji militarnej amerykańskiego rządu, stawiali jednocześnie pytania o moralne przyzwolenie na przemoc i podstawy człowieczeństwa. Oto najlepsze filmy z wojną wietnamską w tle:

Reklama

"Czas apokalipsy" (1979), reż. Francis Ford Coppola

"Uwielbiam zapach napalmu o świcie" - stwierdza podpułkownik William "Bill" Kilgor, stojąc na zasnutej ogniem i dymem plaży Da Nang u wybrzeży Wietnamu. Chwilę wcześniej od strony morza nadleciały amerykańskie helikoptery, warkot maszyn i potężne dźwięki wybuchów mieszały się z cwałowaniem Wagnerowskich walkirii. Niewątpliwie wraz z tą sceną nastąpił przełom w myśleniu o języku kina wojennego, zaś sam "Czas apokalipsy" stał się kluczowym punktem odniesienia dla wszystkich tych, którzy chcieli opowiadać na ekranie o doświadczeniu piekła wojny.

Francis Ford Coppola za punkt wyjścia obrał "Jądro ciemności" Josepha Conrada, jednak materiał źródłowy potraktował swobodnie, dokonał zasadniczego przesunięcia akcentów w stosunku do opowiadania, wielokrotnie zmienił jego oblicze. Pomysł polegał na przewrotnym przeniesieniu historii kapitana Marlowa płynącego w górę rzeki Kongo w realia wietnamskiego konfliktu. U Coppoli jedno jednak nie uległo zmianie - podróż ta wciąż jest czystym koszmarem; otaczająca bohaterów zgroza, beznadzieja i zwyrodnienie każą widzowi zastanowić się nad źródłem zła panującego w świecie i najmroczniejszych zakamarkach ludzkiej psychiki.

"Zgroza, zgroza" - słowa pułkownika Kurtza kończące film wydają się tu jedynym możliwym i słusznym komentarzem. Ciekawe, że niedawno minęło 40 lat od premiery "Czasu apokalipsy", film ten w międzyczasie obrósł w liczne wersje montażowe, a mimo to pod względem tematów, rozmachu i wizualno-dźwiękowej maestrii pozostaje dziełem niedoścignionym.

"Pluton" (1986), reż. Oliver Stone

Podejrzewam, że nadużyciem nie będzie wcale stwierdzenie, że w tym przypadku scenariusz napisało życie. "Pluton" to bowiem film wyrastający z bezpośrednich doświadczeń i osobistych przeżyć jego twórcy. Zanim został filmowcem, Oliver Stone na własnej skórze odczuł, czym jest wojna w wietnamskiej dżungli. Do służby zaciągnął się w wieku dwudziestu lat jako ochotnik, koniec końców trafił do niewielkiego oddziału piechoty i dwukrotnie został ranny w akcji.

Te wydarzenia były dla Stone'a formacyjne - odcisnęły bodaj największe piętno na jego życiu i późniejszej twórczości. "Pluton" to oczywisty wyraz rozczarowania krajem, agresywną i militarystyczną polityką administracji Nixona oraz rozrachunek z wielką traumą wietnamską. Jednocześnie film ten zdaje się pozostawać historią o wiele bardziej uniwersalną. O walce we wnętrzu własnej głowy, spustoszeniu, jakie niesie każda wojna, a także awersie i rewersie, czyli dwoistości ludzkiej natury.

W szeregach tytułowego plutonu z dnia na dzień narasta konflikt, uosabiany przez dwóch zwaśnionych sierżantów. Pierwszy - pozbawiony skrupułów i docierający do pokładów swoich najniższych instynktów; drugi okazuje się być przeciwwagą, gdyż deklaruje, że w każdej sytuacji należy mieć zasady moralne. To głęboko poruszające zderzenie postaw i idei przyniosło filmowi Stone'a osiem nominacji do Oscara i cztery statuetki. Co ciekawe, reżyser nie powiedział tym filmem ostatniego słowa.

"Urodzony 4 lipca" (1989), reż. Oliver Stone

Idąc za ciosem, trzy lata po "Plutonie", Oliver Stone powrócił do przeżyć żołnierzy z Wietnamu, ale zrealizował film już w założeniu zgoła innym. "Urodzony 4 lipca" przybliża nas do historii z życia wziętej, stawiając w centrum wspomnienia Rona Kovica - chłopaka, który wkrótce po ukończeniu chciał spełnić obowiązek wobec ojczyzny, zaciągnął się do armii. W Wietnamie przyjdzie mu jednak odkryć prawdziwe oblicze wojny, podczas jednej z misji omyłkowo zabija towarzysza broni, z kolei sam na polu walki zostaje mocno postrzelony, sparaliżowany od klatki piersiowej w dół i przykuty do inwalidzkiego wózka.

Po powrocie człowiek, który był gotów oddać życie za swój kraj, nagle staje się odrzutem. Zostaje przez państwo pozostawiony na pastwę losu przez rządu, bez wsparcia i pomocy skądkolwiek, ale nie składa broni. Kovic, pod wpływem osobistych zmagań i upokorzeń, staje się twarzą ruchu pacyfistycznego, nawołującego do potępienia działań militarnych Stanów Zjednoczonych oraz głosem sumienia amerykańskiego społeczeństwa.

Film Stone'a to gorzki, wstrząsający manifest antywojenny, wyraz niezgody i żywej dezaprobaty na podłość i bezwzględność zaangażowania USA w konflikt wietnamski. A przede wszystkim opowieść o tym, że nawet po powrocie z frontu, koszmar wojny nigdy się nie kończy. Nie można usunąć go z ludzkiej podświadomości.

"Łowca jeleni" (1978), reż. Michael Cimino

Film o kolejnych trudnych powrotach i zranionych bohaterach, jednak tym razem utrzymany w duchu gigantycznego epickiego fresku, w którym splatają się różne plany czasowe, a przede wszystkim losy trzech przyjaciół z górniczego miasteczka w Pensylwanii rzuconych w piekło wietnamskiej wojny. Fenomen "Łowcy jeleni" przeszedł do historii jako przełom w kinie hollywoodzkim, gdyż Michael Cimino zawarł w tym filmie bodaj najbardziej sugestywny i budzący niekłamane przerażenie symbol okrucieństwa wojny, uwłaczenia godności i utraty człowieczeństwa w szeregach amerykańskiej armii.

Słynna scena rosyjskiej ruletki, bo o niej mowa, powtarza się tutaj dwukrotnie. Pierwszy raz w wietnamskim obozie jenieckim, gdzie bohaterowie zmuszani są przez partyzantów Vietcongu do przystawiania sobie do skroni rewolweru z jedną kulą w bębenku. Motyw ten powraca w samym finale, okazuje się bowiem, że jeden z nich pozostał w Sajgonie, gdzie bierze udział w nielegalnych zawodach, stawiając na szali własne życie.

Postać grana przez Christophera Walkena - który za tę rolę odebrał Oscara - zdaje się emblematyczna dla całego nurtu "wietnamskiego" rozwiniętego w obrębie amerykańskiego kina. W mistrzowski sposób wywołuje ona wstrząs, szok, kieruje widza na głębszą refleksję nad pozbawieniem jednostki możliwości wyboru i drogi odwrotu.

"Hair" (1979), reż. Milos Forman

Zupełne inne ujęcie wojny w Wietnamie pod koniec lat 70. zaproponował Milos Forman w filmowej interpretacji broadwayowskiego musicalu, jednego z najbardziej spektakularnych sukcesów amerykańskiego teatru muzycznego. "Hair" to dziś jeden z najbardziej znamienitych przedstawicieli swojego gatunku, jest to zarazem jeden z najbardziej unikalnych obrazów skupiających się na kontrkulturze kontestujących Wietnam.

Manifest "flower power" układa się u czeskiego reżysera w konstelację barwnej muzyki oraz choreografii, wszystko to buduje klimat ery hipisowskiej, ale przy tym rzuca światło na konfrontacje jednostki z otaczającym ją bezwzględnym światem. Oto Claude Bukowski, chłopak z Oklahomy przyjeżdża do Nowego Jorku, by wstąpić w szeregi armii. Los chce, że w Central Parku poznaje on grupę hipisów, odkrywa nieznany wcześniej świat, w którym bycie z innymi, plemienność, wspólnotowość i utopijne marzenie o wolność stanowią ważną część życia.

Film Formana osiągnął po latach status dzieła kultowego, a zawarte w nich songi  - na czele z finałowym "The Flesh Failures (Let the Sunshine In)" o wymowie wyraźnie politycznej, antywojennej - stały się hymnami pokolenia Amerykanów rozczarowanych wynikiem wojny, która przyniosła jedynie znikome osiągnięcia militarne i gigantyczne straty w postaci blisko 60 tysięcy poległych żołnierzy. Nie licząc ponad 50 tysięcy weteranów, którzy popełnili samobójstwa po powrocie do kraju.

"Full Metal Jacket" (1987), reż. Stanley Kubrick

Legenda głosi, że w tym czasie uwagę Stanley'a Kubricka zaprzątała perspektywa realizacji 3-godzinnego, monumentalnego widowiska historycznego poświęconego życiu Napoleona. Na horyzoncie miała pojawić się ponoć adaptacja "Pachnidła. Historii pewnego mordercy", powieści Petera Suskinda. Kubrick postawił jednak na ekranizację na wpół autobiograficznej powieści Gustava Hasforda "The Short-Timers", mówiącej o wojennych przeżyciach, które wyryły się w jego pamięci i niemożliwości otrząśnięcia z nich.

Podobnie jak w powieści, pierwsza część "Full Metal Jacket" ukazuje trening rekrutów w bazie amerykańskiej piechoty morskiej, gdzie nad grupą kadetów władzę sprawuje bezwzględny, sadystyczny, wylewający z siebie potok wymyślnych obelg i gróźb sierżant Hartman. Kubrick pokazuje tu proces programowania młodych Amerykanów do zabijania, marginalizowania indywidualności, wprzęgania ich w machinę nieskrępowanej przemocy i doprowadzania na skraj obłędu.

Druga, wietnamska część filmu, to obraz działań amerykańskiej armii bezpośrednio na linii frontu. "Full Metal Jacket" to paraliżujące studium wojny nie tylko wietnamskiej, ale wojny jako takiej. To ponadczasowa przypowieść o nihilizmie, niepojętym szaleństwie i ciemnej stronie, które w ludziach są wciąż żywe.

"Taksówkarz" (1976), reż. Martin Scorsese

Travis Bickle - weteran z Wietnamu, człowiek psychicznie zwichrowany i wydrążony przez to, co doświadczył w ogniu walki, ma ambitny plan. Kupuje Colta kaliber 357 Magnum i kilka innych spluw do zestawu, goli się na irokeza, zakłada wojskową kurtkę i wyrusza po zmroku na ulice Nowego Jorku, by na własną rękę wymierzać sprawiedliwość.

W "Taksówkarzu" nie uświadczymy bezpośredniej relacji z wydarzeń, które miały miejsce na froncie wietnamskim, Scorsese kładzie raczej nacisk na wnikliwe studium psychologiczne człowieka borykającego się już po powrocie z duchowym kalectwem. Konsekwencje wojny dla amerykańskiego społeczeństwa są widoczne w tym filmie gołym okiem. Bickle bez wątpienia reprezentuje wszystkich tych, którzy zajęli wówczas pozycję ofiar, a więc ludzi owładniętych smutkiem, depresją, niepotrafiących znaleźć sobie miejsca w normalnym świecie.

Bezsenność bohatera jest niewątpliwie reakcją obronną na budzące się w nocy demony, zaś żądza krwi i drapieżność to wynik tego, że dąży on do przemiany z ofiary w drapieżnika. "Taksówkarz" urasta finalnie do rangi niemal symbolu Ameryki lat 70. Kraju pogubionego, niedołężnego, pogrążonego w permanentnym kryzysie wartości i moralnym odrętwieniu.

"Drabina Jakubowa" (1990), reż. Adrian Lyne

Zespół stresu pourazowego zdarza się na każdej wojnie. Sam termin wywodzi się jednak z lat 70. XX wieku, gdy odkryto, że aż 30 procent spośród wszystkich Amerykanów, którzy odbyli służbę w Wietnamie, wróciło do swoich domów niczym ludzkie wraki - z utrwalonymi w głowach koszmarami, które utrudniały bycie w relacji ze światem, ze sobą i ze swoimi bliskimi. "Drabinę Jakubową" Adriana Lyne'a na pierwszy rzut oka można uznać za niebywałe studium tego dewastującego miliony amerykańskich weteranów stanu, jednak wpisane w nią teorie każą rozpatrywać film w różnorakich kategoriach.

Tim Robbins gra tutaj wojskowego, który nie może spokojnie spać. Mimowolnie wskrzesza największe demony z przeszłości, najgorsze monstra i upiory. Podobnych urojeń i złudzeń doświadczają zresztą jego koledzy, którzy podejrzewają, że... padli ofiarą okrutnych eksperymentów medycznych w Wietnamie. Że armia prowadziła na żołnierzach nielegalne, utajnione testy z halucynogennym narkotykiem i omotała ich szaleństwem.

Należy zwrócić uwagę, że historia ta nie jest produktem wyobraźni samego reżysera, gdyż po latach tuszowania i ukrywania rządowych programów na jaw wyszła informacja, że Stany Zjednoczone przez blisko dwie dekady (aż do połowy lat 70.) prowadziły wysoce nieetyczne eksperymenty na żołnierzach. Wojsko testowało na nich środki halucynogenne, gazy łzawiące, a nawet radioaktywne substancje. Wszystko kosztem tysięcy ludzi.

"Rambo - Pierwsza krew" (1982), reż. Ted Kotcheff

Superheros, pierwszy komandos Stanów Zjednoczonych, człowiek twardziel i demolka, dla którego wojna stała się naturalnym środowiskiem. Warto zauważyć, że popularna seria o Johnie Rambo kryje w sobie jednak coś więcej niż strzelanie z biodra i formułę kina akcji. W przeciwieństwie do autorskich dzieł Kubricka czy Coppoli, filmy te zostały zrealizowane zgodnie z kluczem tzw. reaganomatografii, a więc osobliwego nurtu w amerykańskim kinie popularnym, który powstał na początku lat 80. z inicjatywy administracji Ronalda Reagana. Wytyczne były konkretne i niezbyt skomplikowane - chodziło o stworzenie bohatera wpisującego się w założenia polityki Republikanów. Lojalnego, ceniącego wartości tradycyjne, który mógłby w pojedynkę stanąć naprzeciw zagrożeniom płynącym z Bloku Wschodniego.

I to się zresztą - szczególnie na poziomie sequeli - zrealizować udało. W części drugiej Rambo wrócił do Wietnamu, by z rąk Vietcongu i Sowietów odbić amerykańskich jeńców wojennych, następnie walczył z Armią Czerwoną w Afganistanie, aż trafił do Birmy, gdzie ratował chrześcijańskich misjonarzy uprowadzonych przez wojskową juntę. Trudno nie mówić dziś o tym z przymrużeniem oka, postać ta z biegiem lat stała się satyrycznym obrazkiem, autoparodią i karykaturą, jednak pierwsza część serii zdecydowanie po latach trzyma poziom i ma ważne przesłanie do zakomunikowania. "Rambo - Pierwsza krew" to w końcu opowieść o weteranach wyrzuconych poza margines. O ludziach zapomnianych, którzy w rękach rządu spełniali tylko rolę żałosnych marionetek.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy