Najgorsze role hollywoodzkich aktorów
Wszyscy mają czasem gorszy dzień, nawet hollywoodzkie gwiazdy. Nie zawsze można grać w arcydziełach i niemalże każdy, nawet najwybitniejsi, dorobili się w swej filmografii roli, która kładzie się cieniem na ich dotychczasowych dokonaniach. Oto lista dziesięciu aktorów i ich najbardziej niefortunnych występów. Postanowiliśmy ograniczyć się do ostatnich dwudziestu lat. Zapewniamy także, że swoją listę niedługo otrzymają także aktorki. Żeby nie było - wszystkich wymienionych w liście panów wciąż uwielbiamy. No, może oprócz Johnny'ego Deppa.
Wielu uważa "Co ty wiesz o swoim dziadku?" za aktorski upadek Roberta De Niro. Legendarny gwiazdor zagrał tam świeżo owdowiałego staruszka, który postanawia pomóc swojemu wnukowi stać się mężczyzną i ufundować mu imprezę życia. Przy okazji raczy go homofobicznymi epitetami i dla żartu co jakiś czas znienacka uderza w krocze.
Rola ta może jednak uchodzić za "guilty pleasure", widać także, że De Niro bawił się całkiem dobrze podczas kręcenia. Nie można tego samego powiedzieć o adaptacji popularnej kreskówki "Rocky i Łoś Superktoś" z 2000 roku. De Niro wcielił się w niej w Nieustraszonego Przywódcę, głównego przeciwnika tytułowych bohaterów. Jego plan jest prosty - za pomocą własnej telewizji kablowej chce zrobić pranie mózgu Amerykanom i podbić Stany Zjednoczone. Mogło być zabawnie, mogło być kampowo, wyszło... bardzo źle.
De Niro ani przez moment nie czuje się komfortowo w butach kreskówkowego złoczyńcy. Najboleśniejszą sceną jest cytat jego najsławniejszej kwestii z filmu "Taksówkarz". Od momentu zagrania w "Rockym i Łosiu Superktosiu" dwukrotny laureat Oskara zaczął rozmieniać się na drobne. Od tamtej pory tylko okazjonalnie pojawia się w dobrych filmach.
Robin Williams został zapamiętany jako jeden z najbardziej utalentowanych komików w historii. Świetnie radził sobie także z rolami dramatycznymi, co udowodnił chociażby w "Fisher Kingu" Terry'ego Gilliama czy "Buntowniku z wyboru" Gusa Van Santa. Za drugoplanową rolę w tym ostatnim otrzymał zresztą Oskara. Niestety, po zdobyciu nagrody rozpoczął się gorszy okres w karierze Williamsa, podczas którego wcielał się on w postaci cierpiętników bolejących za wszystkie krzywdy świata.
Zaczęło się od "Między piekłem a niebem", w którym jego bohater przemierzał zaświaty, by ocalić duszę zmarłej żony. Apogeum przyszło w 1999 roku wraz z premierą "Człowieka przyszłości". Williams wcielił się w nim w androida Andrew, który chce zostać uznany za człowieka. Po drodze spotyka się z niezrozumieniem ze strony części społeczeństwa, a także zakochuje się. Gdy Andrew otrzymuje ludzką twarz, zastyga ona w cierpiętniczym grymasie, który nie schodzi z niej aż do napisów końcowych. Film otrzymał nominację do Oskara za charakteryzację, jednak jego największym "osiągnięciem" było wypranie Williamsa z jego naturalnej charyzmy.
Pierce Brosnan był bardzo fajnym Bondem. Ale śpiewać, niestety, nie potrafi. Przekonał się o tym każdy, kto obejrzał musical "Mamma Mia!" z 2008 roku. Brosnan wciela się w nim w jednego z potencjalnych ojców córki bohaterki granej przez Meryl Streep, a także jej jedyną prawdziwą miłość. Oczywiście uczucia najlepiej okazać za pomocą piosenki. Problem tkwi w tym, że śpiew byłego agenta 007 brzmi, jakby był on właśnie ofiarą najwymyślniejszych tortur.
Na szczęście Brosnan szybko udowodnił, że "Mamma Mia!" było tylko wypadkiem przy pracy. W 2010 roku wystąpił w "Autorze widmo" Romana Polańskiego, gdzie stworzył najlepszą kreację w całej swojej karierze. Na nieszczęście - potwierdzono, że wystąpi on w sequelu musicalu, który trafi na ekrany kin w lipcu 2018 roku.
Przypadek Ala Pacino jest o wiele bardziej skrajny niż Roberta de Niro. W XXI wieku zdarzały mu się role wybitne, jak w telewizyjnych "Aniołach w Ameryce" czy "Jacku, jakiego nie znacie". Z drugiej strony wystąpił w o wiele większej ilości produktów filmopodobnych niż jego ekranowy przeciwnik z genialnej "Gorączki" - starczyłoby ich na cały kosz odrzutów w ciemnym kącie wypożyczalni wideo. A na dnie tego kosza bez wątpienia znajdowałby się film "Jack i Jill". Komedia, w której Adam Sandler wcielił się w tytułowe rodzeństwo, uchodzi za jeden z najgorszych tworów kinematografii w historii.
Pacino wciela się w fikcyjną wersję samego siebie, z niejasnych przyczyn do szaleństwa zakochanego w tytułowej Jill. W jednej ze scen dziewczyna przez przypadek niszczy Oscara, którego otrzymał on za "Zapach kobiety". "Na pewno masz ich więcej" - mówi. "Nie uwierzysz, ale nie" - odpowiada Pacino. A widzowie kręcą głową z zażenowaniem, bo więcej Oskarów na pewno już nie będzie.
Pierce Brosnan nie potrafi śpiewać. Ale to Russell Crowe znajduje się na szczycie podium fałszujących gwiazd. Moglibyśmy z tym jakoś żyć. Niestety, musical oparty na powieści Victora Hugo zrealizował Tom Hooper, reżyser lubujący się w zbliżeniach na twarze aktorów. Dzięki temu widać jak na dłoni, że Crowe jest zmęczony samą obecnością na ekranie. Uczucie to szybko udziela się widowni, a ponad dwuipółgodzinny seans zdaje się wydłużać w nieskończoność.
Są aktorzy, których sama tylko obecność na ekranie potrafi uratować film. Will Smith jest jednym z nich. Posiada charyzmę i luz, dzięki którym nawet najboleśniejsze produkcje z nim w obsadzie wydają się zdatne do oglądania. Wystarczy tylko wspomnieć "Facetów w czerni 3" lub "Legion samobójców". Niestety, przy okazji "1000 lat po Ziemi" Smith chciał stworzyć dzieło życia, a przy okazji pomóc w rozwoju kariery swojego syna Jadena.
Film początkowo miał opowiadać o wypadku samochodowym podczas górskiej wycieczki ojca i syna. Dramat rodzinny szybko zmienił się w science-fiction, a rozbite auto w statek kosmiczny. Podczas gdy przerażony Jaden biega po opustoszałej Ziemi, Smith ogromną część filmu spędza przykuty do kapitańskiego fotela, dyktując monotonnym głosem kolejne komendy swojemu synowi. Jak sam przyznał, miało to pomóc w oddaniu żołnierskiego charakteru granej przez niego postaci. Szkoda, że tym samym zrezygnował ze swych największych atutów. "1000 lat po Ziemi" spotkało się z bardzo negatywnym przyjęciem krytyki. Sam Smith nazwał film "najdotkliwszą porażką" swej dotychczasowej kariery.
Brad Pitt wielokrotnie udowodnił, że jest utalentowanym aktorem, chociażby dzięki rolom w "Dwunastu małpach" czy "Moneyball". Swojego jedynego Oskara otrzymał jednak za wyprodukowanie filmu "Zniewolony. 12 Years a Slave". Dramat Steve'a McQueena o wykształconym Afroamerykaninie, który spędza w niewoli dwanaście lat, pełen jest wspaniałych występów aktorskich - wystarczy tylko wspomnieć Chiwetela Ejiofora, Michaela Fassbendera czy nagrodzoną Oskarem Lupitę Nyong'o.
Pitt pojawia się na ekranie tylko na kilka minut w jednej z końcowych scen. Wciela się w jedynego dobrego białego na południu Stanów Zjednoczonych, który pomaga głównemu bohaterowi w odzyskaniu wolności. Podczas oglądania filmu wszyscy zastanawiali się jednak, co jest bardziej bolesne - akcent Pitta czy jego sztuczna broda. Gwiazdor ponownie wystąpił w roli "ostatniego sprawiedliwego" w "Big Short", kolejnym wyprodukowanym przez siebie filmie. Tym razem jego występ dało się oglądać bez zgrzytów.
Nie wiemy, kto zmusił Eddiego Redmayne'a, by przyjął rolę w filmie "Jupiter: Intronizacja", kolejnym niewypale sióstr Wachowskich. Możliwe jednak, że aktor - zdając sobie sprawę z braku możliwości odmowy - postanowił zagrać rolę złego kosmicznego arystokraty Balema Abrasaxa najskrajniej jak tylko się da. Uznał, że przynajmniej będzie się dobrze bawił. Cóż, wyszło jak wyszło. Balem jest jednym z najbardziej stereotypowych antagonistów w historii współczesnego kina. Większość swych kwestii szepcze, więc trudno go zrozumieć. Chyba, że się zdenerwuje. Wtedy z jego gardła wydobywa się ryk, w domyśle mający budzić grozę. Bardziej wywołuje jednak śmiech. Przynajmniej za pierwszym razem, może za drugim też. Potem tylko nuży.
Chyba wszyscy są już znudzeni Johnnym Deppem. Kiedyś jeden z najpopularniejszych aktorów na świecie, dziś przy każdej możliwej okazji wciela się w wariacje kapitana Jacka Sparrowa. Depp wpadł w tę pułapkę już przy okazji pierwszego sequela "Piratów z Karaibów". Chociaż przez pewien czas nie odbijało się to negatywnie na jego karierze, co udowadniają nagrody i nominacje za między innymi "Sweeney Todda" i "Alicję w krainie czarów", granica została w końcu przekroczona przy okazji "Jeźdźca znikąd".
Niestety, Depp brnął dalej i tak oto dochodzimy do "Alicji po drugiej stronie lustra", gdzie znów wcielił się w Szalonego Kapelusznika. Na ekranie bełkotał niezrozumiale swoje kwestie i histeryzował, czego efekt był bardziej irytujący niż komiczny. Niestety, po seansie piątej części "Piratów z Karaibów" nie wygląda na to, by sposób jego gry miał się w najbliższym czasie w jakikolwiek sposób zmienić.
Jesse Eisenberg znany jest głównie z ról egocentrycznych intelektualistów, wypowiadających kolejne kwestie z prędkością strzałów z karabinu maszynowego. Dobrze poprowadzony jest w stanie stworzyć wybitną kreację, jak miało to miejsce przy okazji "The Social Network" Davida Finchera. Niestety, rola ta okazała się mieć swój mroczny rewers w postaci Lexa Luthora, czołowego antagonisty Supermana. W komiksie jest to przebiegły i inteligentny biznesmen i polityk, łysy i postawny mężczyzna.
Twórcy filmu "Batman V Superman" zdecydowali się na młodego geniusza, dodając tej wersji Luthora nerwicę Riddlera - granego kiedyś przez Jima Carrey'a przeciwnika Batmana, o którego rolę początkowo ubiegał się Eisenberg. Mogło się udać. Niestety, koncept poległ na niemalże każdym polu. Kolejne niezmierzające do puenty słowotoki Eisenberga przeplatane nienaturalnym chichotem i teatralnymi gestami, dodatkowo zestawione z brakiem jako takiej logiki całego filmu, okazały się składnikami jednej z najbardziej irytujących postaci, która pojawiła się na kinowych ekranach w 2016 roku. Po seansie nie można nawet odetchnąć z ulgą, bo Luthor powróci w listopadzie 2017 roku w "Lidze Sprawiedliwości". Zawsze jednak można się ratować przypominając lepsze role Eisenberga, chociażby "Krainę przygód" czy "Zombieland".