Najbardziej zagmatwane filmy w historii kina
O "Tenet" Christophera Nolana mówiło się już w zeszłym roku, gdy świat obiegły pierwsze nieoficjalne materiały. Szybko stało się jasne, że będzie to kolejne w filmografii Brytyjczyka dzieło na granicy prawdy i fikcji, która zapewne pozostawi widzów w poczuciu zdumienia i osłupienia.
W oczekiwaniu na premierę kolejnej Nolanowskiej łamigłówki prezentujemy subiektywną listę filmów zagmatwanych, wielopoziomowych i dezorientujących, które zapisały się w świadomości widzów za sprawą oszałamiającej nadmiarem tropów, sprzeczności i ukrytych znaczeń fabuły, pokrętnej narracji oraz bogactwa intertekstualnych odwołań.
Innymi słowy, produkcji trudnych do rozszyfrowania, które rzucają intelektualne wyzwanie i prowokują do najróżniejszego rodzaju odczytań. Startujemy!
Zacznijmy zatem od wspomnianego Nolana, eksperymentatora w dziedzinie filmowej narracji, twórcę obrazów wielopoziomowych, pokomplikowanych, które niemal zawsze domagają się rozpisania na czynniki pierwsze. Wymienić można tu "Memento" z prostym i wielokrotnie w przeszłości już stosowanym, acz nadal chwytliwym zabiegiem ustawienia krótkich odcinków czasowych na przemian, od tyłu. Można też wspomnieć "Prestiż" lub "Interstellar", a więc filmy wielopoziomowo skonstruowane, w których niewiadome ulegają spiętrzeniu. Widownia najbardziej poruszona wyszła jednak chyba z "Incepcji", która do dziś uchodzi za szczytowe, bliskie maestrii osiągnięcie w jego twórczości. W największym skrócie: to kolejna w wydaniu Nolana opowieść pogmatwana i trudna do zdefiniowania, tym razem zbudowana na planie wielowarstwowego, niczym matrioszka, snu. Sam reżyser na żadne skróty w filmie jednak nie idzie, daje raczej upust swej nieposkromionej ambicji i niepodlegającej żadnym ograniczeniom wyobraźni, tworząc rozbudowaną szkatułkową opowieść, której finału nie sposób złożyć i odczytać w stu procentach. W tym wszystkim "Incepcja" pozostaje kinem akcji z najwyższej półki; jest jak zjazd na sankach ze stromej góry, powietrze aż świszczy, taka prędkość.
David Foster Wallace, pisarz kultowy i ze wszech miar genialny, napisał przed laty, że niemal każdy film Davida Lyncha można interpretować wielorako, na około 37 sposobów. Są również i tacy, którzy twierdzą, że dają się czytać dowolnie i na nieskończenie wiele sposób. Nie zmienia to jednak faktu, że autor "Twin Peaks" faktycznie nigdy niczego widzom nie ułatwiał, niejednokrotnie tworzył on narracje przypominające skomplikowane układanki, do których nie ma klucza. Wśród nich trzeba oczywiście wskazać "Mulholland Drive" - opowieść niejednoznaczną, która zaczyna się niczym prozaiczna historia dziewczyny, marzącej o karierze aktorskiej - film wydawałoby się z pozoru jasny i przejrzysty. Z biegiem czasu rzeczy zyskują tu jednak zupełnie nowego znaczenia, akcja urywa się w połowie, dochodzi do zaskakującej zmiany ról i biegu zdarzeń, ci sami bohaterowie zaczynają występować pod nowymi imionami, w nowych realiach. Zdaniem najpopularniejszego omówienia stworzonego na potrzeby tego filmu, jego pierwsza część należy traktować jako zapis onirycznej fantazji, drugą zaś jako obraz świata realnego. "Mulholland Drive" równie dobrze można próbować czytać w duchu traktatu psychoanalitycznego, postmodernistycznej manifestacji, czy też potraktować jako światło rzucone na mechanizmy funkcjonowania hollywoodzkiego przemysłu. Wszystkie interpretacyjne chwyty dozwolone.
Spike Jonze już w pierwszym samodzielnie wyreżyserowanym przez siebie filmie pełnometrażowym pokazał, że jego wyobraźnia pracuje na rzecz siatki niepowtarzalnych i unikalnych obrazów, atakujących przyzwyczajenia odbiorcze widza. W schizofrenicznym, owianym oparami absurdu "Być jak John Malkovich", opowiedział o utalentowanym, acz znajdującym się na skraju załamania nerwowego lalkarzu, który pewnego dnia odnalazł wejście do... środka głowy tytułowego aktora i korzysta z okazji, by pożyć należącym do kogoś innego, uprzywilejowanym życiem. Tym samym Jonze wysnuwa kompletnie odlotową, szaloną i pokręconą wizję życia w cudzej skórze i na cudzy koszt, by opowiedzieć o rzeczach ważkich i niewątpliwie przejmujących. Nie powiem tu rzeczy oryginalnej, ale za to powiem rzecz prawdziwą: w istocie jest "Być jak John Malkovich" filmem o kryzysie tożsamości, poszukiwaniu sensu, miłości i rewizji oczekiwań, które ludzie dookoła wciąż przed nami stawiają.
Siłą Davida Finchera zawsze była skłonność do tego, by dramaturgiczne elementy, znane z klasycznego kryminału, przekuwać w zawoalowaną opowieść o mistyfikacji i studium mechanizmów społecznych. Pierwsze i oczywiste skojarzenie z amerykańskim reżyserem to, rzecz jasna, fenomenalnie zekranizowany "Fight Club" Chucka Palahniuka. Można jednak w tej imponującej rozmachem, głębią i olimpijskimi wręcz wynikami twórczości, odnaleźć tytuły równie precyzyjne, zwodnicze, kapitalnie mieszające w głowie widza, w których z czasem wszystko wywraca się do góry nogami. Mnie niezmiennie, po dziś dzień, imponuje brawurowy psychologiczny konstrukt wykreowany na potrzeby "Gry", a zatem filmu-łamigłówki, którego oglądanie przypomina trochę układanie puzzli. Fincher swoim zwyczajem umiejętnie zaciera granice między urojeniem i zdrowym rozsądkiem, meandruje, pozostawia widza własnym domysłom, a przy tym z pełną premedytacją odsłania paranoję czasów, w jakich żyjemy. Wszak tajemnicza tytułowa gra - jak twierdzi wiele prac na jej temat - to współczesna interpretacja "Opowieści wigilijnej", a zatem historii rozpiętej ponad pojęciem galopującego kapitalizmu i motywu wewnętrznej transformacji jednostki.
Darren Aronofsky, wyznawca ekranowego zamętu, twórca gustujący w poplątaniu różnych rodzajów percepcji i narracji, niezmiennie wzbudza spore poruszenie, dyskusje w mediach oraz skrajne reakcje widzów. Jedni widzą w nim mistrza, wizjonera, twórcę nowego typu filmowej wirtuozerii, inni zaś twierdzą, że jest hochsztaplerem nabijającym widza w butelkę, którego twórczość należy traktować w kategorii odpustowej sztuczki, kiczu lub filmowego odpowiednika prozy Paulo Coehlo. Całkowite przekreślenie kina Aronofsky'ego jest jednak grubo niesprawiedliwe, faktem bowiem jest, że debiutował on tytułem wyjątkowym w kategorii tak zwanych filmowych "mózgotrzepów". "Pi" to opowieść o człowieku pogrążonym w psychopatyczno-paranoidalnym doświadczeniu, dla którego wzory, ciągi i matematyczne prawidłowości zdają się skrywać odpowiedzi na pytania, dotyczące porządku rządzącego światem. Pogoń za wiedzą, zatracenie w gąszczu hipotez i próba złapania pana Boga za nogi, popychają bohatera ku destrukcyjnej manii i poczuciu psychozy, które interpretować można różnorako. Mnie osobiście najbardziej przekonuje odczytanie filmu Aronofsky'ego jako przypowieści o blokadach, ograniczeniach i rodzaju wybiórczości nałożonej na ludzki umysł.
Wokół tego filmu krążą niezwykłe legendy i opowieści. Na samym gruncie polskiego filmoznawstwa powstały wszak opasłe publikacje na temat zastosowanej w nim strategii dezorientacji i narracyjnego kłamstwa, która ma uniemożliwić widzowi po seansie zrekonstruowanie logicznej historii. Wszystko dlatego że w filmie Bryana Singera nic nie jest takie, jakie się wydaje. Przesłuchanie w sprawie tajemniczej eksplozji statku, w wyniku której zginęło 27 osób i w powietrzu rozpłynął się towar o wartości blisko 100 milionów dolarów, tylko mnoży sprzeczności, pęknięcia, białe plamy i domysły. Aż trudno uwierzyć, że po 25 latach ogląda się ten film w najwyższym podnieceniu, że jego zakończenie - uważane bodaj za jedno z najbardziej zaskakujących, nieprzewidywalnych i prowokujących jakie świat widział - wciąż kompletnie paraliżuje. Kto pociąga za sznurki? Gdzie leży prawda i gdzie należy jej szukać? I wreszcie, kim jest Keyser Söze? To pytania, które męczyły i nęciły na tyle, że przeszły do historii kina.
Film ten działa na tylu poziomach, że zawroty głowy i ataki apopleksji towarzyszące publiczności na premierowym pokazie w Cannes, wydają się czymś naturalnym. Gaspar Noe, przedstawiciel francuskiej ekstremy, zaprezentował wówczas opowieść, która tak na dobrą sprawę kończy się już w dwunastej minucie, kiedy główny bohater - diler narkotykowy - ginie w strzelaninie od policyjnej kuli. Kolejne dwie godziny śledzimy akcję... oczyma zmarłego, jakby z perspektywy jego ducha spoglądającego z lotu ptaka. Fenoment tego filmu stąd się bierze, że Noe zbudował go na wzór i podobieństwo buddyjskiej koncepcji wędrówki świadomości, według której dusza ludzka uchodzi z ciała, ale pozostaje w świecie jeszcze przez jakiś czas po śmierci w czymś na kształt pośmiertnej poczekalni, dążąc przy tym do reinkarnacji lub oświecenia. Dusza bohatera dryfuje więc w czasie i przestrzeni, teraźniejszość łączy się z podróżami pomiędzy kolejnymi wymiarami, konstrukcja filmu przybiera kształt psychodelicznego, narkotycznego doświadczenia. Czy jest to tylko imponujący estetycznie i ewidentnie halucynogenny trip, wywołujący zmysłową ekstazę czy może już - jakkolwiek pretensjonalnie to brzmi - pewnego rodzaju dysputa metafizyczna? Pewności nie mam, ale nie jest wykluczone, że to najbliższy absolutu film, jaki widziałem.
Nie można streścić "Donnie Darko" w jednym zdaniu, to trochę tak, jakby ktoś pytał o streszczenie teorii dotyczących sensu istnienia. Oczywiste jest jednak, że ten film namieszał w niejednej głowie, stając się obiektem kultu. Wiele teorii powstało na temat debiutu Richarda Kelly'ego. W gatunkowym splocie kina o nastolatkach, kina grozy i science fiction, doszukiwano się między innymi śladów numerologii, mesjanizmu, new age'u, pradawnych podań, globalnych rządowych spisków, nastrojów apokaliptycznych, schizofrenicznych czy też teorii o światach i żywotach równoległych. Legenda głosi, że nikomu dotąd nie udało się rozszyfrować tego filmu w pełni, że rozgryzienie jego kolejnych warstw i próby intelektualnego uporania się z jego zawiłościami w ogóle graniczą z cudem. Sam reżyser z tej manipulacji i gimnastyki umysłowej dla kilku pokoleń widzów jest ponoć wielce zadowolony, podczas wywiadów i spotkań dopuszcza różne interpretacje, chętnie podaje kolejne tropy, za każdym razem rzuca publiczności wyzwanie i daje szansę na własne ułożenie filmowej kostki Rubika.
Zespół stresu pourazowego zdarza się na każdej wojnie, żołnierze czołgają się roztrzęsieni pod gradem kul, w ułamku sekundy stają twarzą w twarz ze śmiercią kolegów i widmem analogicznego scenariusza. Sam termin wywodzi się z lat 70. XX wieku, gdy odkryto, że aż 30 procent spośród wszystkich Amerykanów, którzy odbyli służbę w Wietnamie, wróciło do swoich domów niczym ludzkie wraki - z utrwalonymi na długie lata w głowach koszmarami, które utrudniały bycie w relacji ze światem, ze sobą i ze swoimi bliskimi. "Drabinę Jakubową" Adriana Lyne'a na pierwszy rzut oka można uznać za niebywałe studium tego dewastującego miliony amerykańskich weteranów stanu, jednak wpisane w nią teorie każą rozpatrywać film w różnorakich kategoriach. Tim Robbins gra tutaj wojskowego, który nie może spokojnie spać. Mimowolnie wskrzesza największe demony z przeszłości, najgorsze monstra i upiory. Podobnych urojeń i złudzeń doświadczają zresztą jego koledzy, którzy podejrzewają, że... padli ofiarą okrutnych eksperymentów medycznych w Wietnamie. Że armia prowadziła na żołnierzach nielegalne, utajnione testy z halucynogennym narkotykiem i omotała ich szaleństwem. Interpretacyjnego pola do popisu dostarcza w filmie Lyne'a już sam tytuł - zapośredniczony w biblijnej przypowieści o drabinie, będącej łącznikiem między tym, co ludzkie, a tym, co boskie, na którą po śmierci wdrapuje się ludzka dusza. Co jest jawą, co snem, a co zejściem w zaświaty? Na te pytania musimy odpowiedzieć sami.
Jeśli był film o podróżach w czasie, na który zwolennicy teorii spiskowych reagowali z rozgrzanymi emocjami, z gorączką wręcz i przekonywali, że to majstersztyk w swoim gatunku, to chodzi właśnie o "Wynalazek" Shane'a Carrutha. Stopień komplikacji tej skromnej produkcji, zrealizowanej za niebywałą kwotę 7 tysięcy dolarów (!), uznaje się dziś w pewnych kręgach za porażający i wręcz epokowy. Opowieść cała tu na tym polega, że dwójka inżynierów w wyniku cudownego zbiegu okoliczności konstruuje w garażu wehikuł czasu. Pełnowymiarowe wędrówki w czasie i przestrzeni, do wspomnień minionych dni, niewiele mają jednak wspólnego z utartymi, hollywoodzkimi wyobrażeniami. Carruth stawia tutaj bowiem na rozwiązania wywiedzione bezpośrednio z dziedziny mechaniki i techniki, do ich wyjaśnienia posługuje się specjalistycznym naukowym żargonem, dla przeciętnego widza nieczytelnym i trudno przyswajalnym. Rian Johnson, reżyser odpowiedzialny m.in. za film "Looper: Pętla czasu" powiedział, że "Wynalazek" jest tytułem wybitnym, a przy tym najbardziej oszałamiającą próbą ukazania podróży w czasie, jakiej kiedykolwiek dokonano na ekranie. Warto sprawdzić, jak piekielnie trudne wyzwanie rzuca ten film.