Po zakończeniu zdjęć cenzor kazał usunąć 1/4 filmu. Na szczęście do tego nie doszło.
Ukazujący absurdy PRL-u "Miś" przez 36 lat, które minęły od premiery, dorobił się setek tysięcy fanów. Jest filmem międzypokoleniowym - zna go na pamięć ogromna rzesza widzów w wieku od lat kilkunastu do siedemdziesięciu, a cytaty z niego weszły do codziennej polszczyzny.
Była wicepremier Elżbieta Bieńkowska wprowadziła do obiegu powiedzenie: "Taki mamy klimat". Ale to nie ona była pierwsza, lecz palacz z "Misia": "Jest zima, to musi być zimno, takie jest odwieczne prawo natury". Równie nośnych tekstów jest tu więcej: "Nie ma takiego miasta jak Lądyn", "Przyszłem wcześniej, gdyż nie miałem co robić", "Właśnie do ciebie dzwonię, gdyż niestety nie mogę z tobą rozmawiać", "Łubu dubu, łubu dubu, niech żyje nam prezes naszego klubu", "Wszystkie Ryśki to porządne chłopy" czy "Oczko mu się odlepiło, temu misiu".
Pomysł z wykorzystaniem postaci sobowtóra do zdobycia paszportu dwaj Stanisławowie: Bareja i Tym zaczerpnęli z własnego scenariusza niezrealizowanego filmu "Joker". Bohater "Misia", Ryszard Ochódzki, prezes sportowego klubu Tęcza, zdobywa paszport na nazwisko Stanisława Palucha, i jedzie do Londynu, by uchronić przed pazerną żoną ulokowane w tamtejszym banku dewizy.
Od początku było wiadomo, że w obsadzie znajdą się: Stanisław Tym, Krzysztof Kowalewski i Bronisław Pawlik. Barbarę Burską, czyli Irenę Ochódzką, wypatrzył Bareja w Teatrze na Woli. "Grałam matkę Francesco Goi, pazerną, straszną jędzę" - wspomina aktorka. A właśnie pazernej jędzy poszukiwał reżyser. Do roli Aleksandry Kozeł zaangażował Krystynę Podleską. Epizod wyłysiałej matki w kiosku "Ruchu" zagrał najsłynniejszy wtedy polski kaskader Krzysztof Fus, w tej samej scenie widzimy początkującego aktora Wiktora Zborowskiego, a w roli kioskarki jego szwagierkę Barbarę Winiarską.
Kompozytor muzyki do "Misia", Jerzy Derfel zagrał dyrygenta, a inny muzyk, Andrzej Płonczyński - lekarza położnika ("Słuszną linię ma nasza władza"). Pod koniec filmu pojawia się "przechodzień z pieskiem", czyli Antoni Tym, brat Stanisława. Jako fryzjera p. Pawła oglądamy Kazimierza, jego ojca, z kolei żona wciela się w panią, której Ochódzka pomaga wypełnić deklarację celną.
Jak zawsze w filmie Barei zobaczyć można też członków jego rodziny i jego samego. Występ o mało nie ominął córki Kasi: miała szlaban przez poprawkę z łaciny. W końcu ojciec dał się ubłagać i powierzył jej rólkę sekretarki w komendzie MO. 13-letni syn Janek zagrał harcerza ("Ja już obliczyłem, w kolejce stoi 121 osób. Czuwaj!"). Sam reżyser zaś - właściciela sklepu mięsnego w Londynie.
Ze względów oszczędnościowych na zdjęcia do Anglii poleciała ekipa ograniczona do minimum. W efekcie do ról epizodycznych i jako statystów angażowano tamtejszych znajomych lub tzw. zwykłych ludzi. Podczas zdjęć w Polsce też podpierano się "pomocnikami". I tak: pasażerów z lotniska Heathrow (które udawał hol jednego z warszawskich wieżowców) zagrali rezydujący w Warszawie dyplomaci z rodzinami i... własnymi eleganckimi walizkami. Wspomogli ich studenci anglistyki centrali handlu zagranicznego. By wzmocnić złudzenie, że film kręcono w Londynie, plan wypełniały prawdziwie angielskie rekwizyty - puszki herbaty, butelki whisky i keczupu. Dostarczyli je z własnych domów członkowie ekipy, puszki były puste, whisky zastąpiła rozcieńczona cola. Ale mistyfikacja się udała.
Film powstawał w warunkach kryzysu gospodarczego i rynkowych braków. Dziś żaden filmowiec nie jechałby dla oszczędności z pętem kiełbasy do Londynu, by przywieziona z kraju wędlina mogła "zagrać" w filmie. Wtedy tak się działo - o ile, oczywiście, potrzebny rekwizyt udało się zdobyć. A z tym bywało różnie. Bardzo trudne było np. "zorganizowanie" baleronu do sceny w Teatrze Dwójkąt ("Patrz synku, tak wygląda baleron!"). Kierownik produkcji musiał złożyć oficjalne zapotrzebowanie. W oczekiwaniu na dostawę wędliny wstrzymano prace na kilka dni, a gdy już baleron dotarł na plan filmowy, by uchronić go przed apetytem aktorów, rekwizytor oznajmił im, że wędlina jest... zatruta.
Cielęce parówki w baraniej kiszce też były nie do zdobycia, a jako syn profesjonalnego masarza Bareja nie zgadzał się na żadne dostępne wyroby parówkopodobne. Parówki musiały przynajmniej wyglądać odpowiednio. W końcu Ministerstwo Handlu Wewnętrznego wydało realizatorom "Misia" pisemną zgodę na zakup kilkudziesięciu metrów jelita baraniego, które nafaszerowano masą uzyskaną z rozgotowanej kiełbasy serdelowej. Gdy ten wynalazek po kilku godzinach zzieleniał, filmowcy ratowali "parówki", obkładając je plastrami cebuli. Pomogło. Tak dobrze, że mimo ogłoszenia przez rekwizytora "nietykalności" kiełbasek (planowano dubel), te zniknęły w niejasnych okolicznościach. Ich wspomnienie pojawiło się jeszcze na plakacie reklamującym film. Można tam było przeczytać ogłoszenie: "Wytnij, zachowaj! Parówki pełnomięsne (cielęcina)! odstąpi odbiorcom indywidualnym Kierownictwo Produkcji Filmu 'Ostatnia paróweczka Hrabiego Barry Kenta'. Szczegółowe informacje w filmie satyrycznym 'Miś'".
Nie tylko wędliny sprawiały filmowcom kłopot. Pomysłowości wymagało też zdobycie prostego, wydawałoby się rekwizytu, jakim była gazeta z ogłoszeniem i zdjęciem Stanisława Tyma. Druk gazety specjalnie dla filmu kosztowałby krocie, a treść ogłoszenia musiałaby zatwierdzić cenzura. I jeszcze raz się okazało, że Bareja potrafi znaleźć proste wyjście w najtrudniejszej sytuacji. Po prostu w "Życiu Warszawy" z 27 grudnia 1979 r. zamieszczono ogłoszenie ze zdjęciem Tyma. "Kogoś bardzo podobnego (najchętniej sobowtóra) poszukuje kierownictwo produkcji filmu...".
Problemem było nie tylko zdobycie rekwizytu, ale i zachowanie go w dobrym stanie. Bywało więc, że na planie, choć zwykle panowała tu spokojna, przyjazna atmosfera, dochodziło do awantur. Jak wtedy, gdy Bronisław Pawlik zniszczył otrzymany do swej roli nowy waciak. Nim kostiumolog zdążyła go odpowiednio postarzyć, aktor sam, bez porozumienia z kimkolwiek, odwiedził zakład ślusarski i tam wielce realistycznie upaprał waciak smarem. Efekt osiągnął, ale z trudem zdobyty rekwizyt okazał się fantem jednorazowego użytku.
Nadużyciem byłoby jednak stwierdzenie, że rzeczywistość PRL sprawiała filmowcom same problemy. Nie było kłopotów z produkcją słomianych misiów ("My tym misiem mówimy: to jest nasze, przez nas wykonane, i to wcale nie jest nasze ostatnie słowo"). Kukły, które miały posłużyć do przemytu spirytusu, wykonano w Cepelii, a misie wielkości człowieka stworzyli modelarze z filmowej wytwórni. Alkoholu co prawda filmowcy nie przemycali, ale z Londynu w ich bagażach rzeczywiście przyjechała kontrabanda. Jak wspomina Stanisław Tym, w pudłach z kliszą filmową podróżowały nielegalne w Polsce wydawnictwa z tzw. drugiego obiegu.
Spirytus jednak znalazł miejsce na planie, bo ostatnie ujęcia kręcono zimą 1980 r., a luty był wtedy mroźny. Ewa Bem na swą kolej - moment, w którym zaśpiewa finałową kołysankę - oczekiwała w samochodzie. Na zewnątrz było minus 15, w środku niewiele więcej, pani Ewa rozgrzewała się więc spirytusem. Na zimno narzekała też Krystyna Podleska, ale ona znalazła nań inny sposób. "Była wtedy upiorna zima, na szczęście miałam ciepły kożuch, który mnie ratował. Świetnie się bawiliśmy, bo Staszek Tym, mój filmowy kochanek, okazał się szalenie dowcipny i inteligentny. Postanowiłam go uwieść, niestety, nie dałam rady" - opowiadała w wywiadzie.
Cenzura zakwestionowała ponad 30 scen z "Misia", m.in. te w barze mlecznym i pijackiej melinie oraz zdanie o kamyku z Jeleniej Góry. W sumie 1/4 filmu. Zmiany rzeczywistości politycznej po sierpniu 1980 r. ocaliły "Misia" przed kastracją, ale sprawiły też, że aluzje do rzeczywistości nie robiły wielkiego wrażenia na widzach, bo o wielu sprawach zaczęto pisać i mówić wprost. Ten oraz inne filmy Stanisława Barei zyskały na popularności, gdy upadł wyśmiewany przez reżysera system.
W 2007 r. na ekranach kin pojawił się reżyserowany przez Stanisława Tyma "Ryś" - kontynuacja "Misia", ale nie odniósł sukcesu.
Piotr K. Piotrowski