Reklama

"Miś": Kino moralnego śmiechu

W środę, 4 maja, mija 35 lat od kinowej premiery "Misia" w reżyserii Stanisława Barei. To nie tylko jedna z najśmieszniejszych polskich komedii, lecz również jeden z najlepszych dokumentów epoki.

Reżyser filmu - Stanisław Bareja - nie miał wysokich notowań zarówno wśród kolegów po fachu, jak i krytyków. Autor kultowych dzisiaj komedii: "Co mi zrobisz jak mnie złapiesz", "Poszukiwany, poszukiwana", czy "Bruneta wieczorową porą" oraz seriali "Alternatywy 4" i "Zmiennicy" oskarżany był o propagowanie kiczu, schlebianie masowym gustom, artystyczną miałkość, zły smak i wtórność. Reklama

W oparciu o nazwisko reżysera Kazimierz Kutz stworzył nawet krytyczno-filmowy termin "bareizm", oznaczający twórczość pozbawioną jakichkolwiek artystycznych ambicji. Co prawda złośliwa uwaga Kutza odnosiła się do wczesnej twórczości Barei ("Żona dla Australijczyka"), to jednak lekceważąca etykietka przylgnęła do niego na dłużej.

Reklama

"Z komedią to jest tak: u Macka Sennetta facet siadał na świeżo malowanej ławce i to było śmieszne. I jest śmieszne do dziś, ale tylko w starych filmach. Gdybym ja miał zastosować podobny gag, facet musiałby się oprzeć nie o ławkę (gdzie u nas się tak ławki maluje!), [tylko] o świeżo malowany transparent, czy coś w tym rodzaju. Będzie śmiesznie. Ale powiedzą mi, że dowcip płaski, złośliwy. Do komedii trzeba mieć zdrowie, a ja mam anginę pectoris. Dlaczego Chmielewski [Tadeusz - reżyser m.in. "Nie lubię poniedziałku") się wycofał...? Nie, do recenzentów nie mam pretensji. Że psy wieszali? Można wytrzymać w tej roli" - Bareja mówił w 1980 roku Tadeuszowi Sobolewskiemu na planie swego nowego filmu - "Miś".

"Odkąd Stanisław Bareja zajął się obserwacją polskiej rzeczywistości - jego niewątpliwe poczucie humoru zyskało inną rangę, sam zaś autor przestał być chłopakiem do bicia krytyki, a zaczął mieć kłopoty z władzami" - wspominał z jednej z nielicznych pozytywnych recenzji "Misia" dziennikarz tygodnika "Kultura".

Z najsłynniejszym filmem w reżyserskiej karierze Barei związana jest nieodłącznie osoba Stanisława Tyma. Był on nie tylko współautorem scenariusza, wcielił się też w postać głównego bohatera - prezesa klubu sportowego "Tęcza" Ryszarda Ochódzkiego. "Jestem przekonany, że musieliśmy się spotkać" - aktor wspomina po latach pierwszy kontakt z Bareją, który kręcił wtedy "Poszukiwanego, poszukiwaną".

"Pojechałem tam [na plan] samochodem zabrać do Warszawy Jerzego Dobrowolskiego. Już mamy iść do samochodu, a Jurek mówi: 'Czekaj, czekaj, skoro tutaj jesteś, to wystąp w filmie, przynajmniej ci się za benzynę zwróci'. Ja na to: 'No co ty...?'. Ale on się uparł. Zaprowadził mnie do Barei i mówi: 'Stasiu, to jest Staszek Tym, daj mu jakąś rolę w filmie, żeby mu się benzyna zwróciła'. Bareja na to: 'Ale ja już nie mam żadnej roli, wszystko zagrane'. Dobrowolski: 'Stasiu, nie bądź taki, daj coś zagrać koledze'. 'Pani Zosiu - reżyser zwrócił się do sekretarki planu - mamy tam cos jeszcze do zagrania?' 'Tylko przystawienie pieczątki zostało!'. Chodziło o krótką przebitkę, w której ktoś przystawia pieczątkę na liście. 'To może być przystawianie pieczątki?' I tak pierwszy raz zagrałem w filmie Barei" - wspomina Stanisław Tym.

Powyższy fragment jest doskonałą ilustracją tezy, że plan filmowy niewiele różnił się u Barei od filmowej fabuły. Dlatego jego filmy w tak genialny sposób oddawały ówczesną rzeczywistość.

"Tym co czyni z filmu Barei jeden z najlepszych dokumentów epoki (chociaż nie przestaje on być niebywale śmieszną komedią) jest zapis realiów i języka tamtych lat, obraz dnia powszedniego i powszedniej nowomowy" - pisała w tekście o "Misiu" krytyk filmowy Bożena Janicka.

Za doskonały przykład posłużyć może historia... "Ostatniej paróweczki hrabiego Barry Kenta". Jak wiadomo, jest to tytuł filmu, który realizowany jest w "Misiu" przez reżysera Bogdana Zagajnego (Bareja podśmiewywał się w ten sposób z prominentnego wówczas twórcy filmowego Bohdana Poręby, autora "Hubala" - pierwotnie Zagajny miał nosić nazwisko "Porębal"). Wszyscy, którzy widzieli "Misia", pamiętają z pewnością hasło: "Parówkowym skrytożercom mówimy nie", odnoszące się do kradzieży filmowych parówek.

Okazuje się, że ekipa "Misia" borykała się z podobnymi problemami. W związku z ogólnym deficytem, znalezienie parówek - nawet jako filmowego rekwizytu - było nie lada wyzwaniem.

"Producenci zwrócili się z prośbą do ministerstwa o pozwolenie na zakup 40 metrów baraniego jelita. Kupiono także obrzydliwe serdelki i zaczęto produkcję parówek do filmu. Po nocy przygotowań w końcu udało się. Niestety rano okazało się, że parówki zzieleniały. Ktoś pomysłowy zaradził, by obłożyć je cebulą, które ma właściwości dezynfekcyjne. Parówkowe rekwizyty nie dotrwały jednak do dubli, bo po pierwszym ujęciu zostały rozkradzione" - wspomina Maciej Łuczak, autor książki o Stanisławie Barei.

Realizacja "Misia" to dla reżysera początek "kłopotów z władzami". Nie mogło bowiem obejść się bez ingerencji cenzury, która zażądała usunięcia z taśmy filmowej około 400 metrów, czyli... jedną czwartą długości filmu.

"Kiedy zaczęliśmy kręcić 'Misia', to pamiętam, że Staszek mówił: 'Słuchaj, musimy ten film nakręcić tak, jakby w ogóle nie było cenzury. Podejrzewam, że zimą z 1979 na 1980 towarzysz Gierek padnie. I wszystko byłoby zgodne z planem, gdyby nie to, że Gierek nie padł" - wspomniał po latach Stanisław Tym.

Twórcy znaleźli jednak szczęśliwy sposób na obejście rygorystycznej cenzury. Mimo iż film był gotowy już latem 1980 roku, postanowili poczekać z pokazem kolaudacyjnym. Kiedy komisja kolaudacyjna zebrała się we wrześniu, żeby obejrzeć "Misia", Gierek leżał już w szpitalu. Mimo to zarządzono sporo poprawek. W oryginalnym scenariuszu główny bohater nazywał się Nowohucki. Ta aluzja jednak nie przeszła, stąd uproszczony Ochódzki. Podobnych korekt było więcej (np. "aktor Filipski" zastąpiony został "aktorem Fronczewskim"), jednak chodziło o drobiazgi, nie wypaczające sensu całego dzieła.

Mimo to Tym zapamiętał komisję kolaudacyjną inaczej.

"Pamiętam kolaudację 'Misia'. Można było zejść na serce. Ustalili, że film jest antysocjalistyczny. Materiały z tej kolaudacji to stek wyzwisk. To były kapturowe sądy, przy których inkwizycja wydawała się zaproszeniem do walczyka" - wspomina odtwórca roli Ochódzkiego.

Dziś największe zdumienie wzbudza finałowa scena filmu.

"'Miś' jest komedią satyryczną, nie ma co do tego wątpliwości. I nagle, w zakończeniu, następuje zdumiewająca wolta. Wszystko działo się przed Bożym Narodzeniem - i oto w ostatniej sekwencji Dzieciątko przyszło już na świat. Pod gołym niebie na jakimś ubogim przedmiejskim skrawku ziemi Panna i Starzec pochylają się nad Nowonarodzonym. Szorstkim, niesentymentalnym głosem Ewy Bem Panna śpiewa mu kołysankę - kolędę. A potem stary człowiek odwraca się do kamery i patrząc nam prosto w oczy mówi, czym jest prawdziwa tradycja: 'To kolęda, szopka, tysiąc lat historii, której zmienić nie można." - notowała kilka lat po premierze Bożena Janicka.

"Dlaczego twórcy 'Misia' zdecydowali się złamać wszelkie reguły gatunku? Najwyraźniej widać to dopiero teraz. Bez tego zakończenia film byłby zbiorem satyrycznych skeczów o PRL-u, odważnych, ostrych, dotykających istoty rzeczy - lecz jednak. Dzieciątko, szopka, kolęda, końcowe słowa wygłoszone wprost do widza przenoszą całość na inną płaszczyznę. Już nie tylko drwina, lecz wołanie o zmianę; w imię czegoś, co nie umarło, żyje, czeka. Odmiana kina moralnego niepokoju - kino moralnego śmiechu? Jedyny przedstawiciel tego gatunku - 'Miś' - okazał się bardziej żywotny niż jego solenni krewniacy" - argumentuje krytyk filmowa.

O poczuciu humoru reżysera filmu - Stanisława Barei - najlepiej świadczy dziś jego list do córki, w którym zastanawia się, czy przyjąć zaproszenie na festiwal do Gdańska, gdzie "Miś" miał walczyć o główną nagrodę.

"Zapraszają mnie na festiwal do Gdańska z 'Misiem', ale pewnie nie pojadę. Trudno dostać benzynę, a z wyżywieniem podobno na Wybrzeżu gorzej niż u nas, choć trudno to sobie wyobrazić. Zresztą jeszcze go wyświetlają w Warszawie w kinie, więc gdybym chciał, to mogę go zobaczyć na miejscu" - napisał Bareja.

"Miś" w Gdyni został całkowicie zignorowany, nie zdobywając żadnej nagrody. Jak wspomina jednak krytyk filmowy Wiesław Kot, środowisko filmowe powtarzało sobie wtedy domniemane słowa Krzysztofa Zanussiego, reżysera "Iluminacji", który w jednej z prywatnych rozmów miał odnieść się do samochodu, którym na co dzień jeździł twórca "Misia":

"Wiecie co, gdybyśmy żyli w kapitalizmie, to ja bym jeździł tym gratem, a Bareja mercedesem" - miał powiedzieć Zanussi.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Miś
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy