Reklama

Mariusz Dmochowski: Nigdy nie odwołał spektaklu

Takich aktorów się nie zapomina. Wyrazisty, o imponującej posturze i niskim tubalnym głosie, budził respekt. Gdy w telewizyjnej inscenizacji "Makbeta" w reżyserii Maryny Broniewskiej grał tytułową rolę, występujące w tym spektaklu dzieci zaniepokojone pytały, czy ten olbrzymi, groźny pan aby na pewno nie zrobi im krzywdy?

Takich aktorów się nie zapomina. Wyrazisty, o imponującej posturze i niskim tubalnym głosie, budził respekt. Gdy w telewizyjnej inscenizacji "Makbeta" w reżyserii Maryny Broniewskiej grał tytułową rolę, występujące w tym spektaklu dzieci zaniepokojone pytały, czy ten olbrzymi, groźny pan aby na pewno nie zrobi im krzywdy?
Mariusz Dmochowski /Bauer /AKPA

Jak bardzo mylący był jego wizerunek, wiedzieli jedynie najbliżsi Dmochu (tak go nazywano). Miał wiele wspaniałych cech. Był łagodny, wrażliwy, szczery. Jeśli coś mu się nie podobało, mówił o tym wprost. I odwrotnie - nie chwalił fałszywie. Często powtarzał, że cokolwiek by się wydarzyło, to nie koniec świata. Że wszystko można naprawić, spróbować jeszcze raz. Bo jeśli nie znamy porażki, to nie poczujemy smaku sukcesu.

Urodził się 19 października 1930 roku w Piotrkowie Trybunalskim. Nie marzył o aktorstwie. Miał zupełnie inne plany na życie. - Kim to ja nie chciałem być? - wspominał w wywiadzie. - Może właśnie dlatego zostałem aktorem, że zawód ten ciągle pozwala być kimś innym: władcą i sługą, wieśniakiem i panem. Jedną z opcji była kariera śpiewaka operowego. - Otrzymałem staranne wykształcenie muzyczne. Zacząłem studiować w konserwatorium wokalistykę. Zrezygnowałem jednak z tego. Byłem skłonny do przeziębień, angin, dużo paliłem - tłumaczył aktor.

Papiery do warszawskiej szkoły teatralnej złożył po wyznaczonym terminie. Jakimś cudem udało mu się ubłagać Aleksandra Zelwerowicza, żeby pozwolił mu przystąpić do egzaminu. Zdał i z miejsca został przyjęty. O jego pracowitości krążyły legendy. Zjednywał sobie sympatię kolegów i wykładowców poczuciem humoru. Kiedy pewnego dnia zapomniał opracować wiersz Mickiewicza, Czesław Wołłejko mu to wypomniał: - Oj, Dmochowski, Dmochowski, nie będziesz dobrym aktorem, skoro zaniedbujesz klasyków - powiedział. - Oj, będę, panie profesorze, oj, będę - żartobliwie zripostował pan Mariusz.

Reklama

Po otrzymaniu dyplomu na scenie Teatru Polskiego miał szczęście występować z samymi znakomitościami: Niną Andrycz, Elżbietą Barszczewską, Janem Kreczmarem, Karolem Adwentowiczem. Jednak - o, dziwo - bardziej interesowali go ci, którym się nie powiodło. Po latach żartował, że zawodu uczył się na błędach kolegów.

Niezwykle zdyscyplinowany, nigdy nie odwołał spektaklu z powodu choroby. Wychodził na scenę z gorączką, a nawet z zapaleniem płuc! Zagrał w ponad 50 filmach. Rolą życia, z którą mierzył się wielokrotnie, okazał się dla niego hetman Sobieski, poźniejszy król Jan III. Zagrał go nie tylko w filmie i serialu "Pan Wołodyjowski", ale także w "Czarnych chmurach" i "Ojcu królowej". Choć w środowisku żartowano: "Na wieki wieków Sobieski", trudno sobie wyobrazić, że inny aktor mógłby zagrać scenę wkroczenia do kościoła na czele husarii w "Panu Wołodyjowskim".

Kiedy Wojciech Jerzy Has powierzył mu rolę w "Lalce", wiele osób wątpiło w trafność tej decyzji. Dmochowski nie pasował na romantycznego kochanka. Ale mimo niesprzyjających warunków zbudował rolę, która przeszła do historii kina. Pytany, czy nigdy nie żałuje wyboru zawodu, żartował: - Jeśli ktoś robi coś kilkadziesiąt lat, to znaczy, że albo jest w porządku, albo nie umie nic innego. Niepotrzebne skreślić.

Podobał się kobietom, lubił widzieć zainteresowanie w ich oczach. W kuluarach Teatru Polskiego do dziś krąży opowieść o tym, że podczas przedstawienia "Mąż doskonały", zapatrzony w biust partnerującej mu Kaliny Jędrusik nie zauważył elementu dekoracji i runął jak długi na scenę. Na chwilę zapadła cisza, a potem aktorzy wybuchli śmiechem. Nikt nie był w stanie wypowiedzieć kwestii.

Ale znał też granice, których przekraczać nie warto, które mogłyby zagrozić jego małżeństwu. Wszystko zaczęło się pewnego wiosennego dnia. Mariusz, student I roku PWST, zauważył wchodzącą do dziekanatu uczelni śliczną, zgrabną, platynową blondynkę Aleksandrę Krawczyk. Zachwycił się jej urodą, ale miał już narzeczoną. W październiku, gdy pani Ola zaczęła studia, był już żonaty... Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie: wielka miłość, jego rozwód, ich ślub. Byli jak ogień i woda. Ona spontaniczna, kochała ludzi, ruch, działanie. Zachwycała ciepłem, radością. Mariusz, introwertyk, wprawdzie nie gardził towarzystwem i nie stronił od kieliszka, ale najlepiej czuł się sam.

- Nigdy nie nudziliśmy się ze sobą - wspominała pani Aleksandra. - Pracowaliśmy, spotykaliśmy się dopiero wieczorem. Mieliśmy wspólne pasje i poglądy na życie. Dopełnieniem ich związku była córka Elżbieta. - Kiedy się urodziła, wszystko się zmieniło. Wcześniej wydawało mi się, że najważniejsza jest kariera, sukces. A potem nagle okazało się, że najważniejsza jest ona. Wszystko się przewartościowało - mówił aktor.

Przez lata był członkiem PZPR. Po wprowadzeniu stanu wojennego zwrócił legitymację partyjną. Organizowali z żoną imprezy teatralne, występując w prywatnych mieszkaniach i kościołach. Kiedy w 1992 roku umarła jego żona, wycofał się z życia publicznego. Ostatnia rola filmowa, komunistycznego dostojnika w "Szkarłatnym godle honoru", miała być dla niego wybawieniem. Dziękując reżyserowi, mówił: - Grać właśnie teraz! Tego mi trzeba! To pozwoli mi przezwyciężyć pustkę i rozpacz. Zmarł nagle 7 sierpnia 1992 roku. Przeżył ukochaną żonę Olę o 4 miesiące.

Małgorzata Jungst

Życie na gorąco
Dowiedz się więcej na temat: Mariusz Dmochowski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama