Marian Dziędziel: Lubię wszystkie moje role
W jego oczach widać szczerość i prawdę. Postacie, które gra, zawsze twardo stąpają po ziemi. Marian Dziędziel opowiada o karierze oraz o magii świąt.
Wydaje mi się, że zawód aktora był panu pisany, skoro sąsiadem z parafii był sam Franciszek Pieczka! To chyba mogło pana ukierunkować?
Marian Dziędziel: - Jest tak znakomitym aktorem. Jego ciężka praca bardzo mnie zainspirowała. Pomyślałem sobie po prostu, że może mi też uda się coś w życiu zrobić? Spróbuję zostać tym aktorem... I tak się stało.
W początkowym okresie teatralnym mówił pan o sobie "aktorzyna z Krakowa". Dalej pan tak myśli?
- A dlaczego nie? Aktor to po prostu zawód. I takim aktorem z Krakowa jestem.
Oglądając pana filmy, wymyśliłem specjalną kategorię dla pańskich bohaterów - "relatywizm życiowy". Jest pan mistrzem w kreowaniu postaci, które czerpią z życia absolutnie wszystko. Zgodzi się pan z tym?
- Nasz zawód na tym właśnie polega - na obserwacji tego, co jest wokół. Tego, co się dzieje, i tego, co człowiek sam doświadczy. I oczywiście na wiedzy nabytej, czyli tej z literatury, z rozmów z ludźmi. Z tego wszystkiego czerpiemy pełnymi garściami.
Czy swoim postaciom dużo oddaje pan z siebie?
- Też, ale chyba bardziej z tego, co zaobserwuję, co ktoś opowie. A życie prywatne ma w takim sensie wpływ na pracę, że, jak to powiedział jeden z reżyserów i producentów, "Dziędziel ma nażyte". To prawda, że kiedy się przeżyje pewne historie, jest się po prostu bardziej doświadczonym człowiekiem. Potem jako aktor ma się możliwość odtworzenia tych momentów. Proszę sobie wyobrazić, że ma pan zagrać scenę śmierci lub utratę kogoś bardzo bliskiego. Jeżeli stracił pan matkę albo ojca, to już doświadczył pan tego zdarzenia. I wtedy zagranie takich emocji lub przeżyć, przychodzi jakby prościej, łatwiej. To wszystko jest w człowieku, w głowie, w organizmie. I we wspomnieniach.
W pana filmografii jest mnóstwo niesamowitych tytułów. Już nawet debiut, "Sól ziemi czarnej", robi wielkie wrażenie.
- Traktuję to jako przygodę z początku drogi aktorskiej. Raczej doświadczenie z planu i zobaczenie, jak to wszystko wyglądało, niż branie udziału w kreowaniu czegoś. Po prostu byłem tylko jednym z uczestników tego filmu.
Kolejny wielki film, w którym pan wystąpił: "Pianista". Jak pan wspomina pracę na planie?
- Fantastyczna przygoda. Nie było to wielkie zadanie, tylko epizod. Ale ponieważ grałem po angielsku, trema była dosyć spora. Zrobiłem to, zagrałem scenkę i pamiętam, że chyba się spodobało. A później coś jeszcze powiedziałem poza kamerą. Wtedy reżyser stwierdził, że może jeszcze raz bym to powtórzył, ale żebym się położył na ziemi. Oczywiście zrobiłem to. Potem to ujęcie również znalazło się w filmie.
Zgodzi się pan z tym, że pana rola w "Weselu" była przełomowa? Od tego czasu sporo się w pana życiu zawodowym zmieniło.
- Jak mam się nie zgodzić, skoro wszyscy tak mówią? (śmiech)
A jaka jest pana ulubiona rola?
- Ja je wszystkie lubię, bo im wszystkim poświęciłem dużo czasu i zdrowia. Mam swoją ocenę tych kreacji, ale nie mam ulubionej. Jedna lepsza, druga gorsza? Nie, bo to mogłoby wyglądać tak, jakbym obraził się na którąś, a to nie byłoby dobre z mojej strony. Dlaczego mam je obrażać, skoro wszystkie je zagrałem?
Dla mnie zdecydowanie najlepsza jest rola w filmie "Dom zły"!
- No i widzi pan... Co ja mam teraz powiedzieć? Ja też ją bardzo lubię! Zresztą, pamiętam taką sytuację, kiedy Wojtek Smarzowski przygotowywał się do tego filmu. Na początku była koncepcja, że ja miałem zagrać rolę Jakubika, czyli Środonia. Do realizacji byliśmy przygotowani jeszcze przed "Weselem", ale nie było producenta. W związku z tym Wojtek zaczął pisać ten drugi film. A gdy już nakręciliśmy historię Wojnara, to jednak Smarzowskiemu "Dom zły" cały czas chodził po głowie. I tak mi się wydawało, że już ma koncepcję, bo powiedział, że musi tylko jeszcze akcję umiejscowić w czasie. W końcu powiedział mi: "Wszystko dobrze, ale nie mogę znaleźć Dziabasa". A ja mu na to: "Jak chcesz, no to chętnie go zagram. Nie ma problemu!". "No to mamy obsadę i film!" - powiedział Wojtek.
Czy role, które pan gra, mają wpływ na pana życie prywatne?
- Chyba nie. Jeśli gram dobrego, to jestem przyjmowany jako sympatyczny facet na ekranie. A jak gram złego, to i tak ludzie oceniają mnie tylko jak aktora. Więc role nie mają wpływu na ocenę mnie jako człowieka.
A czy te role jakoś wpływają psychicznie na pana?
- Też nie, nie ma takich korelacji. Oczywiście, że po zagraniu jakiejś trudnej roli, jak Dziabasa czy Wojnara z "Wesela", Zygmunta z "Kreta" lub Kościelnego w "Winie truskawkowym" na podstawie "Opowieści galicyjskich" Stasiuka, to po skończeniu zdjęć człowiek zostaje z tym materiałem w głowie. W pewien sposób się z tym zmaga, odtwarza sytuacje, co mógł lepiej zagrać. Ale nie jest tak, że to wpływa na mnie jako człowieka. Nie mam problemu, że z czymś nie mogę sobie poradzić psychicznie. Mam swoje przemyślenia, dostaję uwagi - i realizuję je.
Dawno temu był pan związany z Piwnicą pod Baranami, gdzie był pan aktorem... komediowym! Pomogło to w dalszej karierze?
- Aktorów zawsze nazywano komediantami. (śmiech) Ja sam często byłem obsadzany w takich wesołych sztukach. Choć nie ma co ukrywać, jest to dosyć trudny gatunek. Może dlatego jest tak rzadko produkowany? Wiem jednak, że gdybym otrzymał dobrą propozycję, to czemu nie?
Jest chyba tylko jeden gatunek, w którym trudno byłoby się panu odnaleźć. Musical!
- Myślę, że dałbym radę. W teatrze wiele razy grałem w komediach. Kiedyś tańczyłem nawet tango argentyńskie i spokojnie wyrabiałem. Pewnie, dzisiaj miałbym problem, bo wiadomo... Latka lecą. No i z drugiej strony, nie wiem, czy chciałoby mi się tak tymi nóżkami obracać. (śmiech)
Teraz czas na święta Bożego Narodzenia. Jak bardzo ważny jest to dla pana okres?
- Bardzo! Są to święta rodzinne, jest to czas łączący ludzi. Zawsze staramy się spędzać te chwile razem, w jak największym gronie. Jest kolacja wigilijna, potem pasterka. Razem śpiewamy kolędy i celebrujemy każdy moment. Mamy obyczaje, które wyniosłem z rodzinnego domu. Cały dzień wszyscy razem przygotowujemy się do wieczerzy. Ale w pewnym momencie robimy małą przerwę i jedziemy na cmentarz na groby bliskich. Tego nauczył mnie mój tata. Z domu rodzinnego nie miałem za daleko na cmentarz, może jakieś 150 metrów. Pamiętam, jak zasuwaliśmy tam w wielkich zaspach. Nie było wtedy zniczy, tylko świeczki. Ojciec wymyślał różne wynalazki - robił otworki w słoikach i tak produkował pierwsze znicze. Co rok powtarzaliśmy nasze wycieczki. I pięknie się to rozwijało.
- Teraz, jak przyjeżdżam, to pół cmentarza jest zapełnione ludźmi. Lampki się świecą i to jest niesamowity widok. Oczywiście potem wracamy do domu i to jest finalne przygotowanie do świętowania. Czujemy naszą więź, życzymy sobie samych dobrych rzeczy. No i liczymy na to, że za dwanaście miesięcy ponownie wszyscy razem spotkamy się przy tym samym stole.
Jakiś wymarzony prezent?
- Wszystko, co mi przyniesie Dzieciątko, to mnie ucieszy. A jeśli nic nie dostanę, to też będę zadowolony - widocznie byłem niegrzeczny i na nic nie zasłużyłem!
Rozmawiał Piotr Wójcik