Marek Kondrat: Sam sobie panem
Jako aktor potrafił rozbawić, ale i wzruszyć widza do łez. Czas ma zawsze dla swych synów, książek i wina. To teraz jego największa pasja.
Przestał uprawiać aktorstwo, by poświęcić się pasji winiarza i... po prostu zacząć żyć. Bez, jak podkreśla, wypłukiwania się z emocji, bez sięgania dna, by poczuć strach, gniew lub miłość, przeżywane przez bohatera.
- Dzisiaj nie muszę żyć ze swojego zawodu, w związku z tym jest to dla mnie sytuacja bardzo dobra i wygodna, a z drugiej strony w jakimś sensie szlachetna wobec widzów. Nie muszę im wypadać z lodówki - powiedział w 2006 roku.
Miał za sobą rolę we "Wszyscy jesteśmy Chrystusami" i... ogromną ochotę na odpoczynek. Od tej pory z ekranowej lodówki wyskoczył jeszcze tylko trzy razy: w "Rysiu", "Latarniku" oraz "Małej maturze 1947".
Przeczytaj recenzję ostatniego filmu, w którym zagrał Marek Kondrat!
A jak zaczynał? Syn znakomitego krakowskiego aktora Tadeusza Kondrata, debiutował jako 10-letni chłopiec w "Historii żółtej ciżemki". Polki jednak (i to jak kraj długi i szeroki!) zakochały się w nim po obejrzeniu "Zaklętych rewirów". Był świeżo upieczonym absolwentem warszawskiej PWST.
Od obrony dyplomu zachłystywał się życiem: - Mając 22 lata, tak naprawdę dopiero zaczyna się życie. I wszystko chwyta się dosyć łapczywie - wspominał z sentymentem tamte lata.
Dlaczego postawił na aktorstwo? - Wybór szkoły nastąpił z marszu. Jak się ma 18 lat, to na ogół jest się po prostu kretynem. Ojciec z powodu swojego wrodzonego taktu tego mi nie zabraniał (tak, jak potem on swemu synowi, Mikołajowi Kondratowi, który... także jest aktorem - przyp.red.).
Razem z szaleństwem życia na pełnych obrotach przyszły role, które do dzisiaj pamiętamy: Jan Kania z "C.K. Dezerterów", Olo Żwirski z "Psów", Olgierd Halski z "Ekstradycji", Jan II Kazimierz Waza z "Ogniem i mieczem", ale też figlarny leśniczy w spektaklu Teatru TV "Igraszki z diabłem" oraz neurotyczny Adaś Miauczyński z "Domu wariatów", "Dnia Świra" i "Wszyscy jesteśmy Chrystusami".
Dzisiaj kosztuje wolności, niezależności (tę zapewniają mu reklamy banku, za które bywał przez brać aktorską mocno krytykowany!) i wina.
Swój ukochany trunek sprzedawał niedawno na warszawskiej Starówce, składając na butelkach autografy grubym, złotym flamastrem. Miły dla przechodniów, uśmiechał się i zagadywał. Za co kocha napój bogów?
- Wino ma w sobie niezwykłą tajemnicę. Przy nim ludzie się wspaniale otwierają, znikają między nimi wszelkie podziały - wyznał.
Maciej Misiorny
Więcej czytaj w magazynie "Tele Tydzień"