Przez pewien czas mieszkała w USA. I choć grała u sław światowego kina, mówi, że rolę życia dostała dopiero teraz - to Nora Sedler w "Nocy Walpurgi".
Opowie mi pani o swoim dzieciństwie?
Małgorzata Zajączkowska: - Rodzice byli młodzi, jak się rozwiedli, mama założyła drugą rodzinę. A mnie zagarnęła cudowna babcia Zosia. Więc jestem wychowana przez dziadków, co podobno widać...
To się da rozpoznać?
- Chyba zostaje w nas pewien rodzaj bezkarności. Dziadkowie, którzy byli pedagogami (dziadek - geograf, babcia - nauczycielka polskiego i śpiewu) odrabiali za mnie lekcje i robili wszystko, co niepedagogiczne. Ale i dużo wymagali. I dali mi bardzo wiele. Nauczyli szacunku dla drugiego człowieka. Nie, nie chodzi o to, żeby być bratem łatą i robić wszystko, o co ludzie proszą, niezmiennie patrzeć na innych z oczarowaniem. Nauczyli mnie, że wystarczy lubić siebie, nie skazywać się na ciągłe frustracje. Wtedy i innych się szanuje. Mam nadzieję, że syna też tego nauczyłam.
Dzieciństwo spędziła pani w Warszawie?
- Urodziłam się na Powiślu, potem przenieśliśmy się na Pragę, na dzisiejszy plac Hallera. Mieszkałam z dziadkami, z mamą tylko przez trzy lata. Ale po śmierci dziadka wróciłam do babci, żeby nie była sama. Potem wyjechałam za granicę.
To był pomysł na życie, żeby stąd wyjechać? Bo w latach 80. wyjechać chcieli niemal wszyscy.
- Nigdy nie myślałam, że będę mieszkać za granicą! Bo po co? Wszystko, co chciałam, miałam przecież w Warszawie. Pierwszy raz wyjechałam w 1975 roku, zaraz po tym, jak dostałam się do szkoły teatralnej - w Sztokholmie sprzedawałam lody. W czasie studiów wyjeżdżaliśmy do Anglii co roku z grupą przyjaciół i moim ówczesnym narzeczonym. Mieszkaliśmy na Portobello Road, zarabiałam kelnerowaniem. Po pracy latało się po galeriach, kupowało ciuchy i zbierało na to, żeby mieć potem na marlboro.
No, ale w pewnym momencie zniknęła pani na dłużej.
- To przypadek. Pracowałam już w Teatrze Narodowym i na cztery dni przed stanem wojennym pojechałam do Paryża odwiedzić Joasię Pacułę, moją koleżankę z roku. To właśnie stan wojenny wszystko zmienił w moim życiu. Na początku nie mogłam wrócić, bo były zamknięte granice. A potem dostałam stypendium Forda ...
Bez żadnych starań?
- Po prostu napisałam podanie. Udało się, bo dla artystów było wiele ułatwień. Wtedy w Paryżu byli Jacek Kaczmarski, Mirek Chojecki, Andrzej Kostenko. A w ilu miejscach ja mieszkałam! U przyjaciela, u Zimermanów. Potem poznałam przyszłego męża i zamieszkałam u niego.
Ale przecież w pewnym momencie można już było wrócić.
- Byłam spakowana! Pierwszym pociągiem chciałam wracać do domu, razem z Piotrem Skrzyneckim i Jurkiem Radziwiłowiczem. Wtedy zadzwoniła Agnieszka Holland ze Szwecji: "Nie wiadomo, kiedy się zobaczymy. Co ci szkodzić zostać w Paryżu jeszcze jeden dzień?". To zostałam, żeby się pożegnać, myślałyśmy, że może na zawsze.
Rozumiem, że panie znały się wcześniej? Pewnie ze "Zdjęć próbnych". To był pani debiut...
- Pracowałyśmy już wcześniej, kolegowałyśmy się. Potem spakowana byłam po raz drugi, kiedy do Paryża przyjechał Andrzej Wajda. Dostałam rólkę w "Dantonie" i coś w filmie francuskim. A że w Polsce niewiele się działo, wieści były ponure, a rady typu: "Siedź tam, przeczekaj", więc siedziałam.
Co na to babcia?
- Traciła wzrok, opiekowała się nią mama. Pewnie chciała, żebym wróciła, ale nigdy mi tego nie powiedziała. Wszystko, co robiła w życiu, było piękne. Nie miała się chyba czym martwić. Bo kiedy wreszcie przyjechałam z Paryża w odwiedziny, miałam już podpisany kontrakt z teatrem francuskim, co oznaczało, że mogę mieć paszport pagartowski, służbowy. Wszyscy byli zachwyceni. Wtedy okazało się, że mamy jechać do Nowego Jorku.
Zaszumiało w głowie?
- Po prostu tak chciał mój mąż. Mnie było wszystko jedno, gdzie będziemy mieszkać. Zostawiłam Paryż, spakowałam się i pojechałam, mając pewność, że zawodu to ja tam uprawiać nie będę.
Tymczasem grała pani u Woody’ego Allena, z Glenn Close, Anjelicą Huston i Christopherem Walkenem!
- Sporo w tym przypadku. Zadzwoniła do mnie już ze Stanów Agnieszka Holland. Ech, Agnieszka zawsze zmieniała moje życie... Mówi, że Paul Mazursky robi film wg Singera ("Wrogowie") - ona zna scenariusz - i że mnie poleciła do jednej z głównych ról. Fantastycznie, tylko że ja byłam w siódmym miesiącu ciąży! Odpowiadam: "Nic z tego". "Przeczytaj książkę, sama zadecydujesz" - nie dawała za wygraną. Przeczytałam i zwariowałam na tym punkcie. Napisałam do Mazursky’ego, nie przyznając się jednak, że jestem w ciąży. Sporo czekałam. Syn miał trzy tygodnie, kiedy się odezwali! Idealnie, bo mogłam już grać!
Szczęściara!
- Nic nie było prosto. Idę na pierwsze spotkanie z Paulem, nie mogę znaleźć adresu, nie chce mnie wpuścić portier, wreszcie oni się spóźniają. W międzyczasie przychodzi godzina karmienia, więc co mówię? "Przepraszam, czy mogę skorzystać z łazienki? Bo mleko kapie". Udało się. Zaczęłam pracować, miałam agenta, wstąpiłam do związków zawodowych. To była seria przypadków, ale też mój wybór - to ja decydowałam, którą drogą iść. Tęskno było do Polski, ale jak Marcel był już duży, coraz częściej przyjeżdżaliśmy do domu. Tutaj też trochę pracowałam w Teatrze TV, głównie w czasie wakacji. A pewnego dnia postanowiłam wrócić. Rozwiodłam się.
To pewnie był powód powrotu?
- Jeden z powodów. Pomagała mi mama, która nas odwiedzała, siostra męża, miałam do pomocy baby-sitter. Z tym, że ze mną jest taki kłopot, że jak pracuję, tak mocno się angażuję, że mnie nie ma dla nikogo. W rezultacie poczuliśmy się tam z Marcelem strasznie sami. Inny powód, dlaczego wróciłam, to ograniczone role - wiedziałam, że nikt dużych pieniędzy na mnie nie wyłoży. Poza tym słowiański akcent. Grałam Węgierkę, Holenderkę, Rosjankę, Polkę, Czeszkę, jakoś nie Amerykankę. Więc zebrałam się i przyjechałam.
Syn tam jednak wrócił.
- Był nastolatkiem, to tam był jego świat. Wariowałam ze zmartwienia, bo wstąpił do marines. A potem był na misji w Afganistanie. Cieszę się, że teraz jest bezpieczny, nie podpisał nowego kontraktu z wojskiem, poszedł do szkoły weterynaryjnej. Ale wiem, że on od siebie nie ucieknie. To taki typ.
W Polsce nie gra się u Allena.
- A jednak nawet przez sekundę nie żałowałam powrotu!
Tu w ogóle nie jest łatwo o rolę...
- Zwłaszcza dla kobiet 50-60-letnich. Jestem jednym z tych szczęśliwców, którzy w ogóle pracują. Gram matki, sąsiadki, mogę być prawnikiem, ale... bywam tylko tłem dla głównych bohaterów. I pracuję na ogół w serialach, czyli w sztuce użytkowej. Kłopot w tym, że ja muszę robić coś kreacyjnego - tylko wtedy mam powód, żeby wstawać rano.
No to chyba na zdjęcia do "Nocy Walpurgi" chciało się pani wstawać o świcie?
- O, tak! To mój najważniejszy film. Na takie filmy czeka się całe życie. 1968 rok, Szwajcaria. Rzecz o diwie operowej, Żydówce z łódzkiego getta, która jednak wcale nie wygląda na Żydówkę. Przeżyła wojenny horror, a teraz dopadają ją duchy przeszłości.
To nie jest zbyt ograny motyw?
- Film dzieje się tu i teraz. Jest o tym, jak nasze przeszłe życie ma wpływ na to, co robimy dzisiaj. Nie uciekniesz od niego - to, co przeżyłaś, warunkuje twoją teraźniejszość. Włożyłam w tę rolę sporo pracy, bo Nora jest kompletnie inna niż ja. Miałam szansę wykorzystać to, czego zawsze uczono mnie o tym zawodzie - aktorskie możliwości w przekształceniu artystycznym. Nie wiedziałam, że na pewne rzeczy w ogóle mogę się odważyć!
Dziennikarze na koszalińskim festiwalu "Młodzi i film" uzasadnili nagrodę: "Za brawurę, wizję i przywrócenie polskiemu kinu Małgorzaty Zajączkowskiej". Satysfakcja?
- Ogromna! Po "Nocy Walpurgi" czuję, że ten zawód jest najcudowniejszy, najwspanialszy. Satysfakcja jest tym większa, że wiedzieliśmy, że ten film może podobać się ludziom dojrzałym, ale największym zaskoczeniem było dla nas, że dostaliśmy nagrodę publiczności i nagrodę młodego jury. Myślę, że publiczność identyfikuje się z emocjami bohaterów. Widzowie tego naprawdę potrzebują.
Czyli jest pani zadowolona ze swojego życia?
- Bardzo, zwłaszcza że wkrótce będę też pracować z Ryszardem Bugajskim - w jego nowym filmie zagram zakonnicę, co mnie wyjątkowo cieszy, również dlatego, że wreszcie... nie będę musiała się malować. Oczywiście, mam też troski, ale kto ich nie ma? Czasem krew mnie zalewa. Ale najważniejsze, że sama dysponuję swoim życiem. Może wyłazi ze mnie wychowanie dziadków?
Bożena Chodyniecka