Machulski o stanie wojennym
Juliusz Machulski swój debiut "Vabank" pokazał w 1981 roku, na festiwalu w Gdańsku, ostatnim przed wybuchem stanu wojennego. - Wszyscy zajmowali się polityką, a ja zrobiłem film o przedwojennym kasiarzu. Miałem wrażenie, że to nietaktowne - wspomina reżyser. We wtorek, 13 grudnia, mija dokładnie 30 lat od wprowadzenia stanu wojennego w Polsce.
Nie ma w Polsce reżysera, który miałby na koncie więcej filmowych hitów niż Juliusz Machulski, autor "Seksmisji", "Kilera", "Ile waży koń trojański", a ostatnio "Kołysanki".
Zaczynał w czasach, w których trudno było uciec od polityki. Swój debiut "Vabank" zaprezentował w 1981 roku na festiwalu filmowym w Gdańsku, ostatnim przed wybuchem stanu wojennego. W epoce "Człowieka z żelaza" Andrzeja Wajdy kino gangsterskie, w którym jedynymi rzeczami, do których mogła się przyczepić socjalistyczna władza, były krzyż na ścianie w przedwojennej szkole albo portret Piłsudskiego... A jednak okazało się, że ta apolityczność zarówno spodobała się publiczności, jak i nie budziła niepokoju władzy. Machulskiemu udało się w sali kinowej pogodzić obie strony zimnej wojny domowej.
- PRL mnie uwierała od zawsze. Kibicowałem Solidarności, ale nie paliłem się do bicia z milicją - wspomina reżyser. - Niektóre rzeczy mnie irytowały, jeśli przeszkadzały w pracy. Na przykład strajk solidarnościowy, gdy pracowaliśmy nad "Vabankiem". Nagle wszyscy przerywają pracę. Nie ma prądu. Bo jest strajk. Poszliśmy do baru, a nie chcą nam dać herbaty. Bo jest strajk. Strajk przeciwko komu, spytałem, przeciwko nam samym? Absurd! Ale taka była wtedy rzeczywistość.
Stan wojenny zastał Machulskiego na festiwalu filmowym w Bułgarii. Wraz z reżyserem Leszkiem Wosiewiczem zarekwirowali radio z recepcji i leżąc na korytarzu (to było jedyne miejsce, w którym manipulując anteną, dało się jako tako ustawić stację), słuchali przez dwa dni Wolnej Europy.
- Nie mieliśmy pojęcia, co się dzieje w kraju. Wolna Europa zresztą też nic nie wiedziała. Wyjeżdżaliśmy z Polski w atmosferze konfrontacji, więc byliśmy pewni, że krew leje się na ulicach.
Do kraju wracaliśmy pociągiem przez Związek Radziecki. Gdy rosyjscy pogranicznicy z karabinami weszli do przedziału, żeby nam sprawdzić dokumenty, spodziewaliśmy się najgorszego, a przecież oni zawsze tak... Znaleźliśmy jakąś "Trybunę Ludu" sprzed kilku dni, w której był artykuł o tym, że na Zdzisława Najdera, który został szefem Wolnej Europy, wydano zaocznie wyrok śmierci. Groza narastała aż do momentu, w którym wysiedliśmy na Dworcu Centralnym w Warszawie. Telefony nie działały, ale ludzie wyglądali całkiem zwyczajnie, a taksówkarz, warszawski cwaniak, opowiedział nam, jak udało mu się załatwić benzynę do auta. Wtedy odetchnąłem - mówi Juliusz Machulski.
Życie toczyło się dalej, a on przypomniał sobie o tym, że pod koniec stycznia 1982 roku miał pojechać na festiwal filmowy do Manili. Szkoda mu było egzotycznej podróży. Filipiny były pod pewnymi względami krajem "bratnim". Tam też akurat był stan wojenny. Ktoś w KC PZPR pomyślał, że to dobra okazja, by pokazać światu, że w Polsce jest normalnie. Więc pojechali. "Vabank" dostał nagrodę za debiut, a wręczył ją Machulskiemu sam dyktator Filipin, generał Ferdinand Marcos.
- Tylko francuscy dziennikarze byli rozczarowani - wspomina z uśmiechem reżyser. - Z przejęciem wypytywali nas, jak się czuje Andrzej Wajda zamknięty w obozie koncentracyjnym. Odpowiadałem, że widziałem go dwa dni wcześniej i czuł się świetnie. Patrzyli na mnie z niedowierzaniem.
Stan wojenny podzielił głęboko środowisko aktorów teatralnych, ale filmowcy byli skonsolidowani wokół Andrzeja Wajdy i Janusza Majewskiego.
- Wspierający partię reżyserzy tacy jak Bohdan Poręba czy Ryszard Filipski znaleźli się na marginesie środowiska - mówi Machulski. - Nie chciałbym jednak dziś ich oceniać ani ferować wyroków. Większość nas wówczas wycofała się ze współpracy z telewizją. Jan Paweł Gawlik, ówczesny szef Teatru Telewizji, proponował mi nakręcenie jakiejś "kobry", ale gdy odmówiłem, nie naciskał.
Zwłaszcza że reżyser miał co robić.
- Od wiosny 1982 roku do jesieni 1983 pracowałem nad "Seksmisją". Nie przejmowałem się trudnościami życia codziennego. Nic nie było w sklepach? Trudno! Przychodziła baba z cielęciną, ktoś sprzedał worek kartofli. Bardziej mnie obchodziła produkcja filmu. Po "Vabanku" chciałem nakręcić science fiction. Do "Seksmisji" na etapie scenariusza nie było zastrzeżeń. Przyznano filmowi budżet, ale w 1982 roku za pieniądze niewiele można było dostać.
Reżyser wspomina, jak kostiumograf Małgorzata Blaszka jechała z butelką koniaku do fabryki, która produkowała nabłyszczane skóry. Cała produkcja oficjalnie szła na eksport, ale urok osobisty i magia kina działały cuda. Skóry się znalazły i film powstał. Na premierze obok Juliusza Machulskiego usiadł Witold Nawrocki, kierownik wydziału kultury KC PZPR. Bawił się świetnie, dopóki Maks, grany przez Jerzego Stuhra, nie rzucił z ekranu: "Kierunek: wschód, tam musi być jakaś cywilizacja!". - Nawrocki aż podskoczył na fotelu - mówi reżyser.
- Poczuł chyba zimny oddech Sybiru, bo był przerażony. Następnego dnia wysłano telefonogram, co i jak trzeba z kinowych kopii wyciąć. - Gdyby nie wydarzenia w kopalni "Wujek", wspominanie stanu wojennego nie byłoby tak tragiczne - poważnieje Machulski. - Zginęli ludzie, a od tego nie można się zdystansować. To, co zdarzyło się w "Wujku", delegitymizowało cały stan wojenny i według mnie przekreślało jakiekolwiek dyskusje o złych czy dobrych intencjach tych, co go wprowadzili.
W 1984 roku Juliusz Machulski wyjechał na stypendium Fulbrighta do Los Angeles. Miał propozycję, by zostać w USA, ale im dłużej był w słonecznej Kalifornii, tym lepiej rozumiał, że źródło twórczej inspiracji bije gdzie indziej.
- Siedziałem w basenie, podróżowałem po Stanach i nie miałem pomysłów - przyznaje. - Wróciłem do Polski i od razu przyszedł mi do głowy "Kingsajz". Czyżby PRL z cenzurą i tysiącem życiowych problemów nękających twórców był lepszym miejscem na kręcenie filmów niż wolny kraj? Goethe powiedział kiedyś: "Ograniczenie czyni mistrza", ale ja wolę amerykańskie powiedzenie: "Tylko niebo jest granicą". Cieszę się, że dożyłem demokracji i gospodarki rynkowej. Choć jako pasjonat kina nie mogę nie zauważyć, że w tym mrocznym PRL-u Andrzej Wajda miał czas i środki, by stworzyć "Ziemię obiecaną". A gdy w wolnej Polsce kręcił "Katyń", to martwił się, że musi uważać, by nie zniszczyć mundurów, bo za moment mają "zagrać" w kolejnej produkcji.
Sergiusz Pinkwart