Reklama

Łukasz Simlat nie czeka na główne role

Jako Adam z "BrzydUli" i Protas z "Na krawędzi" Łukasz Simlat trwale zapisał się w pamięci widzów. W spektaklu "Księżyc i magnolie" przykuwa uwagę, a jak sam twierdzi - ma szczęście do ciekawych projektów.

Skromny chłopak z Sosnowca miał marzenie, żeby zostać aktorem. Pamięta pan ten moment, kiedy poczuł, że aktorstwo jest tą właściwą drogą?

Łukasz Simlat: - Byłem w pierwszej klasie liceum i w telewizji emitowano spektakl teatralny Magdy Umer "Big Zbig show". Poczułem wtedy, jak fajny jest ten przepływ energii pomiędzy tym, co dzieje się na scenie a publicznością. Właściwie od dzieciństwa ciągnęło mnie w tę stronę. Sam nagrywałem się na kamerę i wykazywałem zdolności kuglarskie (śmiech).

Nie tęskni pan za Sosnowcem?

Reklama

- Tęsknię. Jak tylko mogę, to tam wracam. Mam nadzieję, że nikogo nie obrażę, ale ja nie przepadam za Warszawą. Rytm tego miasta mnie wciąga, co strasznie mnie denerwuje, a z drugiej strony muszę się na to godzić, bo takie mamy tempo życia. Zapętlona sytuacja, na którą nie ma recepty.

Jednak od wielu lat jest pan związany z Warszawą.

- Gdybym mógł spełnić swoje marzenie, z chęcią wyjechałbym na Wybrzeże, ale przy naszym stanie PKP i stanie dróg, wątpliwe zdaje się zdążenie na casting. Czasem dyrektorzy nie chcą zwalniać z prób. Jak to mówił mój profesor, śp. Zbigniew Zapasiewicz: "Aktor nie gra tylko wtedy, kiedy umarł".

W ubiegłym roku wziął oan udział w dziewięciu produkcjach filmowych. Zastanawiam się, czy ma pan tajemne moce rozciągania doby w czasie?

- Właśnie, jak się okazuje, nie mam i czuję to po swoim organizmie. Oczywiście za swoją pracę dostaję zapłatę w postaci energii i endorfin, które regenerują szare komórki, ale zmęczenie jest naturalną koleją rzeczy.

Nagrał pan również audiobooka skandynawskiego kryminału "Karaluchy" autorstwa Jo Nesbo. Czy to jest równie satysfakcjonujące, jak praca przed kamerą?

- To jest taki film bez wizji, teatr wyobraźni, jak powiedział Krzysztof Czeczot. Siedzenie w studiu jest dość klaustrofobiczne, ale gdyby ustawić tam kamerę i nagrać dwóch aktorów, którzy odgrywają scenę walki, jak na przykład ja z Borysem Szycem, to byłoby na co popatrzeć. Borys mnie gonił, byłem w międzyczasie ranny, więc trzymając się za krwawiącą wątrobę, strzelałem do niego (śmiech). Niesamowite było to, jaką woltyżerkę można wykonać, żeby tym słowem malować. Muszę coś poczuć, żeby móc to wyrazić i jest to o tyle satysfakcjonujące, co bardzo uczciwe...

Czy ten rok jest równie pracowity?

- Od stycznia cały czas coś się dzieje. Udało mi się zrobić premierę monodramu w Teatrze Studio. Teraz mam zdjęcia na planie filmu "Piąte - nie odchodź". Za chwilę zaczynam próby z reżyser Agnieszką Glińską do bajki napisanej przez Dorotę Masłowską, więc jest fajnie.

Czeka pan na wielką rolę?

- Nie mam takiego marzenia. Bardziej czekam na taką rolę, w której coś się zdarzy. Chcę mieć poczucie sensu i od czasu do czasu coś takiego się przytrafia. W Polsce jest dość trudny rynek, ale czasami udaje się zgarnąć taką rolę, która daje ogromną satysfakcję.

Gdyby dostał pan dwa tygodnie wolnego, co by pan z nimi zrobił?

- Ostatnio obejrzałem trzy części "Ojca Chrzestnego", zatem pojechałbym na Sycylię i czytał książki. Właściwie to nic bym tam nie robił (śmiech).

Rozmawiała Ola Siudowska.

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: role
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy