- To był długi proces, który rozpoczął się siedem lat temu. Każdy aspekt filmu musieliśmy dokładnie przemyśleć. Na początku wydawało nam się, że dokończenie go jest niemożliwe - tak o swym najnowszym filmie "Valerian i Miasto Tysiąca Planet" mówił reżyser Luc Besson podczas konferencji prasowej, która odbyła się 22 lipca w warszawskich Złotych Tarasach.
- Kocham was. Dlatego tu jestem - tak autor "Leona zawodowca" i "Piątego elementu" przywitał się z dziennikarzami. 58-letni reżyser z dystansem i humorem opowiadał o swoim najnowszym projekcie. Zapytany o to, jak się czuje, gdy o nim myśli, odpowiedział: "Dobrze, bo wreszcie go skończyłem", na co sala zareagowała śmiechem. - To nie był film, który można nakręcić z dnia na dzień. Nie było tak, że wstałem i zdecydowałem: "dziś nakręcę Valeriana". Przez ponad trzy lata myśleliśmy najpierw, jak to zrobić. To było wyczerpujące - wyznał Besson.
Reżyser nie tracił jednak zapału, ponieważ "Valerian..." jest dla niego dziełem życia. Francuz w dzieciństwie zakochał się w serii bestsellerowych komiksów autorstwa Pierre’a Christina i Jean-Claude’a Mezieresa o Mieście Tysiąca Planet i od tego czasu chciał stworzyć ich adaptację. Głównymi bohaterami jest "para kosmicznych gliniarzy" - Valerian i Laureline, którzy próbują rozwiązać zagadkę wymarłej w tajemniczych okolicznościach cywilizacji. - Pokochałem tę historię. Historię ludzi, którzy tracą swój raj, ale robią wszystko, by ten raj odzyskać. To świetna metafora dzisiejszych czasów. To było dla mnie bardzo pociągające, bo dotyczy wielu ludzi, m.in. Polaków - przekonywał reżyser.
Dla Bessona równie ważni byli główni bohaterowie. - Chociaż to on jest tytułowym bohaterem, to tak naprawdę ona załatwia wszystkie sprawy. W kolejnych filmach, jeśli powstaną, chciałbym bawić się tym motywem. Bo tak jest też w życiu - facetom lepiej się płaci i lubią się przechwalać, ale to kobiety dbają o wszystko i rozwiązują problemy - przyznał artysta.
W jego dziele, nazywanym najdroższą europejską produkcją w historii kina (budżet to blisko 210 milionów dolarów), pojawiło się wiele międzynarodowych gwiazd, jak modelka Cara Delevingne ("Legion samobójców"), znany z filmu "Kronika" aktor Dane DeHaan i sławni muzycy: piosenkarka pop Rihanna oraz pianista i kompozytor Herbie Hancock. - To zawsze działa tak, że musisz znaleźć najlepszą osobę, która może zagrać daną rolę. Wiele osób podejmuje decyzje na podstawie popularności, patrząc, czy film się dzięki temu sprzeda. Mnie to nie interesuje. Tak jak nie patrzę na paszport, gdy dokonuję wyboru. Dla mnie najważniejsze jest, by wybrać najlepszego możliwego aktora do danej roli. Liczy się talent - tak Besson komentował nieoczywiste wybory obsadowe.
- Ostatnio wiele filmów z wielkimi gwiazdami okazało się porażką. Znane nazwisko niczego nie gwarantuje. Dlatego trzeba kierować się dobrem roli, a to zawsze się opłaci. Ja tak właśnie pracowałem, nawet jeśli nie wybierałem aktorów - bo Herbie Hancock czy Rihanna to przede wszystkim królowie muzyki. Mimo to udało im się oddać naturalność postaci - tłumaczył Besson. Występ barbadoskiej piosenkarki był dla niego zaskoczeniem. - Gdy przyszła na plan, powiedziała wprost, że nie zna się na aktorstwie i bym potraktował ją jako osobę początkującą. Ale pokochała swoją postać i udało jej się wydobyć z siebie odpowiednie emocje - chwalił Rihannę reżyser.
Bardzo istotna była dla niego także kreacja czarnego charakteru - granego przez Clive’a Owena komandora Aruna Flitta. - Wydaje mi się, że widzę takich ludzi jak on codziennie w wieczornych wiadomościach. Podejmują decyzje ekonomiczne i polityczne, które stawiają pieniądze ponad ludźmi. To też wielkie korporacje oszukujące innych i wojny, w których nie dba się o ofiary. Dla komandora Flitta celem jest wygrana. A moim zdaniem człowiek zawsze powinien być na pierwszym miejscu, ponad pieniędzmi i zwycięstwem - przyznał twórca.
Besson skomentował również dużą ilość symboli i politycznych odniesień w swoim filmie: - Są tacy, którzy nie dostrzegą żadnych politycznych kontekstów i metafor w "Valerianie". Zobaczy je jedynie część [widzów] przygotowana na to. I to jest moim zdaniem w porządku. Po prostu dla młodszej widowni najważniejsze są ekscytujące przygody głównych bohaterów. Dla starszych liczy się coś więcej. A ja uwielbiam wykładać wszystko na stół. Ten, kto jest wrażliwy na te kwestie, ten je odczyta. Każdy bierze z filmu to, co chce.
Zapytany o to, co najbardziej pociągało go w tym projekcie, twórca odpowiedział: - Chyba wyzwanie. Nie byłem w stanie zrobić tego filmu dziesięć lat temu, nie miałem wystarczająco dużo doświadczenia. Poczułem się gotowy dopiero kilka lat temu. I to była wielka przyjemność. Na zarzut, że jego dzieło pojawia się za późno, artysta zareagował ze śmiechem: - Kończysz film wtedy, kiedy możesz. Przykro mi, jeśli się spóźniłem. Ale widziałem ostatnio wiele widowisk science fiction, które mi się nie spodobały. Wrogiem jest zawsze Obcy, który chce zniszczyć Ziemię. A bohater przez cały film zastanawia się jedynie, czy coś zrobić czy nie. Chciałem pokazać coś innego. Poza tym we Francji mamy powiedzenie: "najlepsze zachowaj na koniec".
Twórca nie martwi się o potencjalną widownię, mimo że świat kina zdominowały produkcje o superbohaterach. - Po pierwsze - jeśli się czegoś boisz, to oznacza, że nie powinieneś być reżyserem. A pod drugie - robię filmy, które czuję. Nie robię ich dla widowni. Jestem wyznawcą modelu, w którym to widownia znajduje film, a nie film widownię. Ważne jest, by pojawiła się grupka osób, które zakochają się w produkcji. One stają się wtedy jej obrońcami. A ja po prostu zrobiłem film, który sam chciałbym zobaczyć - wyznał Besson.
- Artysta na pewnym etapie musi zaproponować coś nowego, bo inaczej utyka w jednym punkcie na zawsze. To jest ryzyko, na które musi się zdecydować. Wiem, że "Valerian" jest zwariowany, ale widziałem dzieci i rodziców wychodzących z kina i mówiących "wow". To dużo lepsze niż: "Tak, było fajnie. A co będzie dzisiaj na obiad?" - dodał twórca. Stwierdził także, że "Valerianem..." zachwycili się Chińczycy. - Zareagowali bardzo entuzjastycznie i włożyli w ten projekt wiele pieniędzy. To kwestia mentalności. Ten film jest bardziej europejski i azjatycki niż amerykański. Tak to już w kinie jest - przyznał twórca. Przy tym dziele Besson bardzo ostrożnie dobierał współpracowników. - Miałem przyjemność pracować z ludźmi, którzy byli podekscytowani tym filmem. Co chwilę podrzucali kolejne pomysły. A bez takiego wsparcia niewiele możesz zrobić - stwierdził reżyser.
Nad ścieżką dźwiękową "Valeriana..." po raz pierwszy w karierze Besson pracował z oscarowym kompozytorem Alexandrem Desplatem. Dotąd muzykę do jego dzieł regularnie tworzył Eric Serra. - Znam Erica odkąd skończyłem 17 lat, zrobiliśmy już kilkanaście filmów razem i jesteśmy jak stare małżeństwo. Nie zaskakujemy się więcej. Dlatego ostatnio robię jeden film z nim, a jeden z kim innym. To sposób, by odświeżyć naszą współpracę. Natomiast Alexander od początku chciał mnie zaskoczyć i zadowolić, bo nigdy wcześniej ze sobą nie pracowaliśmy - wyznał reżyser.
"Valeriana i Miasto Tysiąca Planet" Besson zadedykował swojemu ojcu. - To on wprowadził mnie w świat komiksu. Niestety zmarł w trakcie przygotowań do filmu. Jest mi smutno, że nie mógł go zobaczyć. Ale ponoć w niebie mają świetne ekrany, gdzie możesz oglądać 3D nawet bez okularów, więc mam nadzieję, że obejrzał go tam - podsumował twórca, wyznając, że nie może doczekać się prac nad kontynuacją "Valeriana...". - Kocham tych bohaterów. Mogę dać im każdą sprawę do rozwiązania. Jeśli miałbym zrealizować jakikolwiek sequel, byłby to właśnie "Valerian 2". Nie "Leon zawodowiec 2" czy "Nikita 2". Film musi mieć to w DNA, a "Valerian" ma.
Na koniec autor "Lucy" i "Wielkiego błękitu" zmierzył się z pytaniami o przyszłość kina i rywalizację ze strony platform streamingowych. Besson przyznał, że nie czuje się zagrożony Netflixem. - Jest taka teoria nazywana "in" i "out". Jeśli jesteś "in" to oznacza, że zostajesz w domu i rywalizują ze sobą o ciebie: telewizor, komputer, twoja żona lub dzieci. Jeśli jesteś "out", konkurencją jest kino, muzeum, park czy koncert. Dlatego największym zagrożeniem kina jest dobra pogoda. To ona, a nie platforma streamingowa, sprawia, że decydujemy się w zamian na coś innego. A najlepszym przyjacielem filmów jest wysoki czynsz mieszkaniowy - bo jeśli czynsz wzrasta, bierzemy mniejsze mieszkania i częściej wychodzimy do kina - śmiał się twórca.
Zapytany o przyszłość kinematografii, odparł: - Nie mam pojęcia. Wiem jedynie, że ludzie zawsze będą zainteresowani historią. To się nigdy nie zmieni. Musi być "dawno, dawno temu..." i potem jakaś opowieść. Dotyczy to zarówno sztuki teatralnej, książki czy filmu. A technologia nie gra takiej wielkiej roli. Narzędzia mogą się zmieniać, ale historia pozostanie zawsze - podsumował twórca.