Gdy zbadamy konteksty powstawania filmów, które dziś opatrzone są mianem "arcydzieła", trudno nie odnieść wrażenia, że większość z nich powstawała w bólach. Wiele z "wielkich filmów" do końca borykało się z problemami, o które nie podejrzewalibyśmy wytwórni z Hollywood. Problemy ze znalezieniem funduszy, konflikty na linii reżyser-producent, ogromne opóźnienia przy ukończeniu zdjęć. Takie zmartwienia miały podczas swojej pracy największe filmowe tuzy. 19 listopada mija 40 lat od premiery "Lotu nad kukułczym gniazdem”, jednego z takich właśnie dzieł.
Ten film, jak mało który udowodnia, że prawdziwe emocje w kinie nie budowane są na wielkich budżetach i epickich scenach, ale na pracy całej ekipy, której pomysłowość, odwaga i determinacja tworzy "prawdziwe kino".
Geneza powstania filmu "Lot nad kukułczym gniazdem" sięga 1962 roku, kiedy wydana został książka autorstwa amerykańskiego powieściopisarza Kena Kesseya. Powieść z miejsca stała się przebojem, który wychwalany był zarówno przez krytyków jak i czytelników. Ogromna popularność powieści Kesseya przypieczętowana została jej broadwayowską adaptacją w reżyserii Dala Wassermana. Literackie bestsellery rzadko muszą długo czekać na filmowa adaptację i nie inaczej było w tym przypadku.
Jak zapewne wszyscy wiedzą, reżyserem "Lotu..." został Miloš Forman. Czeski filmowiec bezsprzecznie uważany jest dziś za jedną z legend kina, jednak nawet tak błyskotliwa kariera nie pozbawiona była poważnych "zakrętów". Forman po sporych sukcesach w Europie przeniósł się do Stanów Zjednoczonych, gdzie w 1971 roku zrobił swój pierwszy anglojęzyczny film - "Odlot". Historia opowiadająca o małżeństwie, które poszukuje zaginionej córki, została dobrze przyjęta przez amerykańską krytykę, ale nie odniosła finansowego sukcesu, co w Los Angeles uważa się za jeden z największych grzechów.
To właśnie w tym momencie kariera Formana przygasła. Dwa lata później pracował on jeszcze nad wspólnym projektem - "Wizja ośmiu" - zbiorze filmowych etiud, które przedstawiały poszczególne aspekty rywalizacji sportowych. Ten film również nie został przebojem.
Propozycja pracy nad ekranizacją literackiego arcydzieła była zatem szansą na triumfalny powrót na filmowy piedestał i podbicie amerykańskiej widowni. Forman przekonał się jednak, że praca nad "Lotem..." nie będzie należała do łatwych i przyjemnych. Szybko pojawiły się bowiem konflikty z autorem literackiego pierwowzoru, który również aktywnie włączył się w pracę nad filmem. Konflikt dotyczył głównie spraw kadrowych. Kessey uparł się, że główną rolę ma zagrać Gene Hackman. Kwestią sporną była również postać Wodza Bromdena (w filmie w tej roli wystąpił Will Sampson). Pisarz chciał bowiem, aby zgodnie z literackim pierwowzorem, postać Bromdena była również narratorem całej historii.
Żadne z "życzeń" Kesseya nie zostało spełnione. Co ciekawe, oburzony pisarz do tego stopnia znienawidził pracę nad ekranizację swojej powieści, że nigdy nie widział efektu końcowego. Plotka głosi nawet, że kiedyś przypadkiem trafił na ten film w telewizji. Z początku nie był świadom, że ogląda "Lot nad kukułczym gniazdem", a sam film zainteresował go do tego stopnia, że zaczął go oglądać. Kiedy jednak zorientował się, że jest to film Formana - od razu zmienił kanał.
Kwestia głównej roli była sprawą sporną już od początku pracy nad filmem. Z początku "pewniakiem" do tej roli był Kirk Douglas, który grał McMurphy'ego w adaptacji teatralnej. Praca nad filmem toczyła się jednak już w połowie lat 70., czyli 10 lat po scenicznej premierze "Lotu...". Czas jest nieubłagany, przekonał się o tym Douglas, kiedy uznano, że do tej roli jest już za stary. Na giełdzie nazwisk padło jeszcze kilka gwiazd. Mówiło się o Marlonie Brando, sam Forman najchętniej widział w tej roli Burta Reynoldsa. Rola przyznana została ostatecznie Jackowi Nicholsonowi, który miał już status filmowej gwiazdy - widzowie podziwiali go już m.in. w "Chinatown" i "Easy Rider".
Forman swój prawdziwy kunszt zaprezentował jednak nie w wyborze głównego aktora, ale w zbudowaniu aktorskiego zespołu, który doskonale współpracował z Nicholsonem. Czeski reżyser postawił przed obsadą niełatwe zadanie. Aby w pełni oddać atmosferę szpitala psychiatrycznego, postanowił zrealizować zdjęcia w... prawdziwym szpitalu psychiatrycznym. Sami aktorzy, łącznie z gwiazdą - Jackiem Nicholsonem - mieli obowiązek mieszkać na terenie zakładu przez cały okres trwania zdjęć. Szpital działał również normalnie, dlatego aktorzy mieli okazję rozmawiać z pacjentami aby, jak powiedział Vincent Schiavelli: "Poczuć, jak to jest być hospitalizowanym".
Forman chciał osiągnąć pełen realizm. Dlatego też nakazał swoim aktorom brać udział w sesjach terapeutycznych. Pozwalał im również na sporo improwizacji. Wszystkie te zabiegi miały wyzwolić aktorów i w pełni "zanurzyć" ich w grane przez nich postaci. Zabieg udał się do tego stopnia, że Danny DeVito, który grał jednego z pacjentów, wymyślił sobie wyimaginowanego przyjaciela, z którym rozmawiał po zdjęciach. Przez moment zaistniała nawet obawa, że cała "psychodrama" wymknie się spod kontroli, a aktorom za bardzo udzieli się atmosfera ośrodka dla umysłowo chorych. Byli jednak oni pod stałą opieką lekarzy, a sam DeVito do końca był świadom, że jego "przyjaciel" jest tylko wytworem wyobraźni.
To właśnie tak doskonale stworzony zespół aktorski sprawił, że filmowy "Lot..." stał się tak przekonujący. Wiele scen kręconych było bez wiedzy aktorów - m.in. wspomniane już sekwencje zajęć grupowych. Immersja filmowa, którą Forman zapewnił swoim aktorom sprawiła, że każda postać w filmie stała się niezapomniana. Trudno jest wskazać najbardziej wyrazistą postać drugoplanową. Chyba najbardziej pamiętny jest wspomniany już Wódz Bromden. Wspaniałą rolę zagrał również Brad Dourif, który wcielił się w rolę pacjenta-jąkały Billy'ego Babita.
Grzechem byłoby nie wspomnieć również o roli pielęgniarki Mildred Ratched, w którą wcieliła się mało znana Louise Fletcher. Życiowa rola amerykańskiej aktorki zapewniła jej rok później Oscara.
Ciężka praca opłaciła się. Film został doceniony przez krytyków i widownię. Oprócz wspomnianego Oscara dla Fletcher, "Lot..." wyróżniony został również Oscarem za najlepszy film, najlepszą reżyserię, najlepszego aktora pierwszoplanowego i najlepszy scenariusz adoptowany.
Jak widać nie tylko w sporcie, ale również w kinie praca zespołowa jest kluczem. Po latach Jack Nicholson wspominał pierwsze spotkanie z obsadą: "Usłyszałem, że nigdy nie miałem takiej miny, kiedy zobaczyłem wysiadającą z samolotu ekipę. Nigdy nie widziałem wcześniej DeVito, który wyglądał.... dosyć dziwnie na tym obrazku".
Z pewnością Nicholson nie żałuje spotkania z DeVito. Stworzył wraz z nim jeden z najbardziej pamiętnych filmów drugiej połowy XX wieku. Rocznica premiery tego arcydzieła może być zatem dobrą okazją, aby jeszcze raz "przelecieć nad kukułczym gniazdem".
Konrad Pytka