Wskakiwał zawsze w powierzoną mu rolę tak, jak wytrawny rewolwerowiec sięga do kabury i... trafiał widza prosto w serce. A najcelniej strzelał do... pań.
Mówiono o nim Leon Zawodowiec. On sam wolał jednak określenie "szybki Bill", bo zawsze i wszędzie był gotowy do podjęcia wyzwania. Reżyserzy uważali, że ma najbardziej zachodnią twarz z polskich aktorów. Zresztą mało brakowało, a zamiast kariery w kraju wybrałby zagranicę.
Wojna wybuchła, gdy miał 16 lat, walczył w Powstaniu Warszawskim, a po jego upadku trafił na roboty do Niemiec, skąd udało mu się uciec do Amerykanów. Jako kierowca w 3 Armii gen. Pattona zawędrował aż do Włoch. Po wojnie jednak wrócił do kraju, by szukać matki, którą stracił z oczu w Powstaniu. Odnalazł ją we Wrocławiu.
Powojenna Polska wydała mu się przerażająca i nie zamierzał tu długo pozostać, zwłaszcza że przerzutem ludzi przez granicę zajmował się jego brat Ludwik. Mieli pecha. "Złapali nas w Cieszynie. Tydzień siedziałem w betonowym bunkrze: 70 cm szerokości, 150 długości i 80 cm wysokości, przy 20 stopniach mrozu. Później pół roku spędziłem w warszawskim areszcie na Koszykowej - mówił Niemczyk. - Łgałem na tyle dobrze, że w końcu uwierzyli, że nigdy nie byłem w AK, i mnie wypuścili".
Według Marii Nurowskiej, autorki fabularyzowanej biografii Leona Niemczyka, w archiwach IPN nie zachowała się żadna wzmianka na temat jego pobytu w areszcie, wiadomo natomiast, że Ludwik spędził tam 6 lat. "Starali się wybić mu tę Armię Krajową razem z zębami. Znosił nieludzkie tortury, sadzanie na nodze od stołka, która wbijała się w odbyt, bicie prętem po piętach, polewanie wodą przy otwartym oknie i mrozie" - wspominał aktor.
Ludwik wyszedł z więzienia na mocy amnestii w 1951 r. i podjął z żoną kolejną próbę ucieczki na Zachód, tym razem udaną. Osiadł w Kanadzie. Po 1989 r. nie mógł znieść, że jego oprawcom wszystko uszło na sucho. Z kolei Leon, całe życie wymyślający różne mity na swój temat, w wywiadach uporczywie milczał o bracie, co podsycało tylko plotki. Spekulowano, że chodziło o przyczyny ich wpadki. Czy zdradził wtedy brata? "Na miły Bóg! Jak pan może?! To nie ma sensu, po co Leon miałby zdradzić samego siebie?" - oburzał się Ludwik na pytania dziennikarzy. Ponoć przyjeżdżał do Warszawy, by leczyć się na serce, z Leonem czasem się widywali.
Po latach okazało się, że wsypał ich ktoś zupełnie inny.
Leon też nie przestał myśleć o ucieczce z Polski. Zatrudnił się w Stoczni Gdańskiej. Planował przedostać się na Zachód podczas próbnego rejsu jednego ze statków, ale kierownictwo chyba coś zwęszyło i przeniosło go do biura. Gdy z nudów wstąpił do stoczniowego zespołu aktorskiego, uznano, że jest za dobry, jak na amatorską scenę. I dopiero wtedy udało się prysnąć - do Łodzi, polskiego Hollywood. Zaczął grać.
W teatrze wypatrzył go ktoś z ekipy Jerzego Kawalerowicza. W 1953 r. zagrał niewielką rolę w "Celulozie", później pojawił się w "Eroice" i "Bazie ludzi umarłych". Wreszcie w 1959 r. doczekał się głównej roli - w "Pociągu". "Chodziło mi o to, żeby tam męskim bohaterem nie był, jak to się mówi, stuprocentowy amant, lecz raczej ktoś wyraźnie charakterystyczny, może nawet dwuznaczny, czyli taki, którym mogłaby się zainteresować bohaterka, jak również mógłby zostać uznany za poszukiwanego mordercę" - tłumaczył swój wybór Kawalerowicz.
Coś podobnego zobaczył chyba w Niemczyku także Roman Polański, gdy dwa lata później obsadził go w kultowym "Nożu w wodzie". Szukał faceta, który udźwignąłby mnóstwo scen "fizycznych" (pływanie, sterowanie jachtem) i nawet w kąpielówkach na chłodzie prezentowałby się z klasą, bo sceny lipcowe kręcono pod koniec bardzo zimnego października. Poubierana w kożuchy ekipa zagrzewała wtedy do boju roznegliżowanego Niemczyka koniakiem.
Uwagę widzów na równi z aktorem zwracał prowadzony przez niego w filmie samochód - drogi, zagraniczny. W rzeczywistości Niemczyk też uwielbiał piękne auta i gdy wszyscy jeździli syrenkami, on zadawał szyku mercedesem, potem jeepem, w latach 60. kabrioletem, a w 70. - renault 16.
Jego drugą pasją były kobiety, co zresztą wspaniale się łączyło. "Zawsze miał w samochodzie dla nich wszystkich, i księgowych, i kasjerek - a te go ubóstwiały - czekoladki, kwiaty, nawet perfumy" - wspominał operator filmowy Ramo Olejnik.
Żeby policzyć jego żony, nie starczyłoby palców jednej ręki, choć oficjalnie miał tylko dwie. "Pierwsza była Jugosłowianką, później była Tatiana, była Kubanka, dalej Krystyna, później Niemka..." - wymieniał. Z Tatianą miał córkę, Monikę, którą nigdy się nie interesował. "Nie pasowało to do jego wizerunku uwodziciela, podrywacza, jaki sam pracowicie budował" - mówiła po jego śmierci. Aktor nie kwapił się nawet, by zobaczyć wnuki, ale miał mnóstwo czasu na inne znajomości.
Z Kubanką Dianą ożenił się podczas zdjęć do "Zejścia do piekła" w Hawanie. Dziewczyna miała nadzieję, że dzięki zagranicznemu mężowi opuści kraj, ale nie zdołała dojechać nawet na lotnisko. Rozwiedli się kilka tygodni później. Z kolei Niemka Dorit terroryzowała go zamiłowaniem do porządku, a on zrozumiał, że to koniec, gdy któregoś razu wymienili się prezentami: on jej ofiarował kolię, ona jemu - dwa przeterminowane budynie dra Oetkera. Była też Jadwiga, księgowa, niepozbawiona fantazji, bo pewnego razu Niemczyk zastał ją ponoć in flagranti. "Uważałem, że lepiej się dobrze rozwieść, niż źle żyć" - wyjaśniał życiową filozofię.
Nie bez przyczyny mówiło się o nim za Sztaudyngerem: "Jedna używa grzebyka, a druga Niemczyka", ale też "Nie ma filmika bez Niemczyka" - to już wymyślili reżyserzy. Aktor zagrał w ponad 500 filmach. Nie wszystkie role były główne, ale i z epizodów robił arcydzieła. "Był okres głównych ról, owszem, ale ja jestem jak maratończyk: żeby biegać 40 kilometrów, musisz codziennie biegać po kilkanaście" - odcinał się tym, którzy twierdzili, że rozmienia się na drobne. Nie ma złych ról, są tylko źli aktorzy" - mawiał. A on, wiadomo - Leon Zawodowiec: "To komplement, uważam, że dobry zawodowiec jest lepszy od artysty. Artysta zrobi łazienkę, potem woda ze ściany cieknie. Gdy zrobi zawodowiec - wszystko gra".
Z zagranicznych wojaży wracał objuczony prezentami i nigdy nie zapominał o oświetleniowcach czy rekwizytorach. A podróżował jak mało kto - za granicą zrealizował 150 filmów, w NRD był prawdziwą gwiazdą. "Niemcy angażowali mnie non stop i w końcu uważano mnie tam za aktora niemieckiego" - potwierdzał. Lubił eleganckie stroje, kapelusze i dobre trunki. Pieniądze z taką samą lekkością zarabiał, co wydawał na prezenty. Od wazeliny wolał szacunek. "Błagam, niech pan nie wstaje" - prosił reżyser "Rancza", gdy 80-letni Niemczyk zrywał się z krzesła na jego widok. "Ale pan jest reżyserem" - odpowiadał grający Jana Japycza aktor.
Ostatnie lata spędził z młodszą o pół wieku przyjaciółką Iwoną. "Jesteśmy jak dwie połówki jabłka. Tylko moja strona jest troszkę bardziej pomarszczona" - śmiał się. Przeżyli razem 6 lat, razem walczyli z jego rakiem płuc. "Kiedy umierał, były przy nim lekarka i pielęgniarka z hospicjum. I ja" - mówiła pani Iwona. Aktor zmarł 29 listopada 2006 r. Na pogrzebie zagrano "My Way" Franka Sinatry.
MP